Egzotyczne ogrzewanie

Egzotyczne ogrzewanie

Algieria, Izrael, a może Trynidad i Tobago? Skąd Europa bierze energię na najtrudniejszą zimę?

Wszystko wskazuje na to, że jednak się uda. Przynajmniej tym razem. Niepewność panuje wciąż w kontekście zimy przyszłorocznej, która zdaniem wielu analityków może się okazać jeszcze trudniejsza do przetrwania niż najbliższe kilka miesięcy. Inwazja Rosji na Ukrainę, a wraz z nią spirala wydarzeń nieuchronnie pchających Stary Kontynent w kierunku kryzysu energetycznego, zaczęła się dziewięć miesięcy temu. Gazowy szantaż ze strony Kremla był tyleż niebezpieczny, co przewidywalny. Wiadomo było, że Władimir Putin ma tę broń w arsenale i sięgnie po nią stosunkowo szybko. Krajom najbardziej uzależnionym od rosyjskiego gazu, a więc Niemcom, Włochom czy Holandii, udało się wypełnić niemal w całości magazyny, choć proces ten bardziej przypominał łatanie ogromnego żagla prowizorycznymi naszywkami niż systemową reformę polityki energetycznej w Europie Zachodniej. Na to przyjdzie jeszcze czas, na razie trzeba było się skupić na własnym przetrwaniu przy zachowaniu wsparcia dla Ukrainy.

Jak to robią inni

Pomimo nawoływań do obywatelskiej oszczędności w imię solidarności z walczącymi Ukraińcami oraz różnych kar administracyjnych za nadużywanie energii w przestrzeni publicznej (władze Paryża karzą mandatem w wysokości 500 euro za ogrzewanie ogródków kawiarnianych palnikami gazowymi) problem zastąpienia rosyjskiego gazu nie zniknął. A jest co zastępować. Według danych Komisji Europejskiej za rok 2021 aż 45% gazu importowanego przez wspólnotowe gospodarki pochodziło z Rosji. Te liczby to już przeszłość, nie tylko ze względu na sankcje, ale też z powodu sabotażu – coraz bardziej prawdopodobne, że rosyjskiego – który uszkodził nitki gazociągu Nord Stream. Infrastruktura rdzewieje, lada moment zniszczenia będą nieodwracalne, gaz tamtędy nie popłynie, jeśli rura nie zostanie gruntownie wyremontowana, a na to w najbliższych latach nie ma szans.

Europa musi więc zapomnieć o Rosji i szukać surowców energetycznych gdzie indziej, czasami bardzo daleko. Pierwsza część planu została zrealizowana ponad normę. Jak wskazują dane firmy doradczej Wood Mackenzie, cytowane przez stację CNN, w tej chwili gaz importowany z Rosji stanowi tylko 6% surowca zużywanego przez kraje UE. Magazyny są wypełnione w 91%, to aż o 11 pkt proc. więcej, niż wynosił cel na koniec listopada wyznaczony przez Komisję Europejską. Teraz czas na drugi fundament nowego energetycznego domu, w którym będą mieszkać Europejczycy. A surowiec do jego budowy w dużej mierze będzie pochodził spoza Europy.

Według danych European Council on Foreign Relations, największego kontynentalnego think tanku zajmującego się sprawami międzynarodowymi, kraje członkowskie Unii od stycznia tego roku zawarły aż 56 kontraktów na import energii z 23 różnymi krajami. Dziewięć zostało podpisanych na szczeblu unijnym, czyli to Wspólnota jest ich stroną i będzie odpowiedzialna za rozdysponowywanie energii. Pozostałe umowy mają już charakter bilateralny i są wypadkową relacji poszczególnych krajów z ich pozaeuropejskimi partnerami, ale też geografii. Oczywiste jest bowiem, że kraje basenu Morza Śródziemnego będą szukać dostawców przede wszystkim po drugiej stronie tego akwenu. Nawet jeśli coraz głośniej się mówi o konieczności osiągnięcia energetycznej suwerenności na szczeblu nie unijnym, ale krajowym.

Taką przyszłość dla swojego państwa widziałaby szefowa włoskiego rządu Giorgia Meloni, której marzeniem jest napędzanie włoskiej gospodarki gazem z Adriatyku. W kampanii wyborczej grzmiała, że Chorwaci już eksploatują te złoża, a Włosi jak zawsze się spóźniają z kluczowymi inwestycjami.

Włochy są najaktywniejszym w Europie krajem na rynku międzynarodowych kontraktów energetycznych, bo takich umów od stycznia Rzym podpisał aż 12, z czego 10 na dostawy gazu naturalnego. Trzeba przyznać, że w poszukiwaniu partnerów Włosi zarzucili sieci globalnie, bo na liście kontrahentów widnieje aż dziewięć krajów spoza Europy. Oprócz umów z Wielką Brytanią i Azerbejdżanem (który w tym wypadku zalicza się do państw europejskich) kontrakty zawarto chociażby z Algierią (dwa), Beninem, Libią, Katarem, Demokratyczną Republiką Konga czy Zjednoczonymi Emiratami Arabskimi. Niemal wszyscy partnerzy Włoch to kraje otwarcie autokratyczne. Taką cenę Europa musi płacić, bo nie za bardzo ma wybór. Uciekając z energetycznego uścisku jednego dyktatora, trafiła w zbiorowy kordon kilku innych.

Kierunek Trynidad i Tobago

Nieco lepiej, czyli bardziej demokratycznie, radzą sobie na froncie energetycznym Niemcy, drugi po Włoszech kraj z największą liczbą kontraktów bilateralnych (osiem). Poza Emiratami i Katarem, czyli bliskowschodnimi satrapiami, nad których charakterem Zachód już przeszedł do porządku dziennego, wśród kontrahentów Niemiec są Stany Zjednoczone, Singapur i Japonia. W dodatku niemal w całości są to umowy zawierane ze spółkami prywatnymi, co minimalnie, ale zawsze zwiększa polityczną pewność i stabilność dostaw.

Niemal odwrotnie wygląda natomiast strategia handlowa Węgier, które jak na relatywnie mały kraj zawarły sporo, bo aż cztery kontrakty. Dwa z Serbią, jeden z Azerbejdżanem i jeden z… Rosją. Niby to informacja szokująca w kontekście wojny i ogólnej polityki ograniczania handlu z Kremlem, jednak rola Viktora Orbána jako wojennego symetrysty i unijnego łamistrajka jest powszechnie znana. Nie powinno więc dziwić, że węgierski koncern MVM w połowie sierpnia podpisał z Gazpromem kontrakt na zwiększenie dostaw gazu na Węgry przez Serbię. Początkowo tylko do końca miesiąca, ale we wrześniu kontrakt przedłużono, według danych ECFR – bezterminowo. Krótko mówiąc, Orbánowi rosyjski gaz nie śmierdzi.

Wśród dostawców energii – przede wszystkim gazu – dla Europy znaleźć można kraje naprawdę odległe, żeby nie powiedzieć egzotyczne. Oman, Korea Południowa, Angola, Kanada, Kazachstan, Egipt. Kontraktów na inne surowce na razie jest jak na lekarstwo. Od stycznia Wspólnota zawarła jedynie siedem kontraktów wodorowych, w tym trzy na szczeblu unijnym. Wodór trafi do Europy z Egiptu, Kanady czy Kazachstanu, ale też z Namibii. A to zapewne nie koniec globalnej ekspansji handlowej.

W środowiskach ekspertów do spraw strategii i stosunków międzynarodowych sporo się mówi o rozwinięciu partnerstwa z krajami Ameryki Łacińskiej i Karaibów. W tym drugim przypadku ciekawym kierunkiem wydaje się zwłaszcza Trynidad i Tobago, wyspiarskie państewko u wybrzeży Wenezueli. Już w 2021 r. Trynidad był szóstym największym eksporterem skroplonego gazu ziemnego (LNG) do Europy, odpowiadając za 2% dostaw tego surowca na Stary Kontynent. Szczególnie ważnym jego odbiorcą była Hiszpania, dla której trynidadzki gaz stanowił 5% całej importowanej energii. To dość naturalne, Hiszpanie nadal uważają Karaiby za swoją strefę wpływów handlowych, jeśli cokolwiek próbują zdziałać w unijnej polityce zagranicznej, zawsze jest to rekalibracja unijnego wektora handlowego właśnie w tym kierunku.

Dla samego Trynidadu Europa też jest coraz ważniejszym partnerem. W 2021 r. do niej szło 26% tamtejszego eksportu LNG, ale według danych ministerstwa energii w pierwszej połowie tego roku odsetek ten wzrósł już do 40%. I może rosnąć dalej, bo Europa gazem skroplonym interesuje się coraz bardziej. Powstają kolejne gazoporty do jego odbioru, rekordziści z Niemiec zbudowali swoją najnowszą instalację w mniej niż 200 dni. W dodatku Trynidad może być dla Europy dobrą inwestycją długoterminową, bo wciąż jest daleki od wykorzystania swojego pełnego potencjału. Jak pokazują wyliczenia portalu ekonomicznego BNamericas, produkcja LNG w pierwszych pięciu miesiącach 2022 r. wynosiła zaledwie 57% tego, co udało się wyprodukować w analogicznym okresie rekordowego pod tym względem roku 2009 r. Wnioski z tego dla Europy są trzy. Pierwszy, w krótkiej perspektywie czasowej, jest mało optymistyczny, bo oznacza to, że Trynidad nie ma gotowych do eksportu takich ilości surowca, których Stary Kontynent potrzebuje. W dłuższej perspektywie czasowej wygląda to lepiej, bo po niewykorzystane w tej chwili zasoby można będzie jeszcze sięgnąć. Tyle że – i to jest perspektywa średniego terminu, stanowiąca największe wyzwanie – Trynidad nie korzysta w pełni z posiadanego gazu, bo nie ma właściwej infrastruktury, by zwiększyć wydobycie, a co za tym idzie – eksport. A trudno się spodziewać, żeby zbudował ją w całości sam. Żeby zatem pozyskać karaibski LNG, Europa będzie musiała w jakiś sposób dorzucić się do nowych instalacji energetycznych.

Powitanie z atomem

Znacznie bardziej kontrowersyjny jest ewentualny handel z drugim ważnym eksporterem energii z tej samej części świata, czyli Wenezuelą. Tutaj już o demokracji nie ma mowy, nikt nie udaje, że to reżim w jakimkolwiek aspekcie przyjazny, nawet w kwestiach gospodarczych. Na działania Nicolása Madura, inaczej niż na poczynania autokracji bliskowschodnich, Unia oczu nie przymykała. Parlament Europejski potępiał je i uznawał Juana Guaidó za prawowitego prezydenta kraju, Unia obłożyła Wenezuelę sankcjami. Komisja Europejska do dziś oficjalnie prowadzi wobec tego kraju politykę no comment, a jej przedstawicielstwo działa tam stricte nieoficjalnie, zajmując się przede wszystkim pomocą humanitarną i trzymając z dala od polityki. Chociażby z tego powodu wenezuelskie surowce w Europie trudno byłoby przełknąć, bo ich import stałby się ogromną manifestacją unijnej hipokryzji. Od stycznia 2019 r., kiedy w Wenezueli wybuchł kryzys, niewiele tam się zmieniło, ale z europejskiej perspektywy zmieniło się praktycznie wszystko. Za wyborem tego kraju przemawia bogactwo tamtejszych złóż. Rezerwy gazowe Wenezueli są aż 22-krotnie większe niż te, które ma Trynidad. Proporcjonalnie większe są również problemy infrastrukturalne. Instalacje energetyczne są w opłakanym stanie, do tego dochodzi fatalne zarządzanie publicznymi spółkami, przeżartymi korupcją i reżimowym partyjniactwem. Tu nie wystarczyłoby zainwestowanie masy pieniędzy, potrzeba odgórnej reformy politycznej. A tego Unia nie będzie w stanie przeprowadzić, więc wenezuelski gaz mógłby się stać co najwyżej uzupełnieniem europejskiego miksu, bo na pewno nie jego podstawą.

W tle tej skomplikowanej dyplomatyczno-handlowej mozaiki jest zaś kwestia katastrofy klimatycznej. Świat miał przecież stopniowo odchodzić od paliw kopalnych, przerzucić się na źródła odnawialne i przestać truć planetę gazem i ropą. Zakończony niedawno w Egipcie szczyt klimatyczny COP27 znowu nie przyniósł przełomu, Brazylia, Rosja i kraje arabskie zablokowały wpisanie do deklaracji końcowej nakazu odejścia od gazu i ropy. Nie było w Szarm el-Szejk konstruktywnie, bywało natomiast groteskowo, jak w momencie gdy rosyjska delegacja tłumaczyła, że nie czas na reformę energetyczną, bo „na rynku energii panuje niesprzyjający klimat”. Nie zająknęli się Rosjanie słowem o tym, kto ów klimat wywołał. Chiny natomiast odmawiają rezygnacji ze statusu kraju rozwijającego się, więc do funduszu reparacji klimatycznych dla Globalnego Południa nie chcą się dorzucić. Chcą otrzymywać z niego pieniądze. W takich warunkach trudno myśleć o zeroemisyjności.

Europa szuka więc energii w starym stylu i robi to po całym świecie. A na rynku krajowym po cichu przeprasza się z atomem. Prezydent Francji Emmanuel Macron przedstawił ustawę upraszczającą biurokrację związaną z budową nowych reaktorów atomowych, francuski parlament już ją przyjął. Nawet klimatycznie radykalnej, opozycyjnej wobec Macrona lewicy spod znaku Jeana-Luca Mélenchona nie udało się jej zablokować. Podobnych inicjatyw należy się spodziewać w całej Europie, w tym w Polsce, co zresztą już widać. Bo ta zima, pomimo pełnych magazynów i uspokajających deklaracji ze strony polityków, będzie bardzo trudna. A kolejna jeszcze trudniejsza.

m.mazzini@tygodnikprzeglad.pl

Fot. AP/East News

Wydanie: 2022, 49/2022

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy