As w rękawie

As w rękawie

Poza strefą wojny tylko CIA może prowadzić tajne operacje specjalne

Decyzja prezydenta Obamy, żeby przywrócić wzmocnione techniki przesłuchań i przyśpieszyć zabójstwa celowane, wywarła wielki wpływ na stuletnią koncepcję zabójstwa jako narzędzia politycznego. Podczas gdy administracja Busha autoryzowała 52 ataki dronami poza teatrem wojny w ciągu ośmiu lat, Biały Dom Obamy wyrażał zgodę ponaddziesięciokrotnie więcej: na 542 ataki z użyciem dronów, w których zginęło 3797 osób – przypuszczalnie z listy celów do zabicia lub schwytania – w tym co najmniej trzech obywateli amerykańskich. A te liczby to jedynie szacunki.

Prezydent Obama nie tylko skwapliwie przystał na wykorzystanie dronów do zabijania przywódców terrorystycznych oraz ich współpracowników i przyśpieszył ten proces; stał się też pierwszym prezydentem w historii Stanów Zjednoczonych, który przyznał, że można w ten sposób realizować tajne operacje specjalne, prezydenckie „asy z rękawa”. „Tak”, powiedział doradca Obamy John Brennan 30 kwietnia 2012 r., „całkowicie zgodnie z prawem i dla zapobiegania atakom terrorystycznym na Stany Zjednoczone oraz ratowania życia Amerykanów rząd Stanów Zjednoczonych prowadzi uderzenia celowane przeciwko konkretnym terrorystom z Al-Kaidy, niekiedy wykorzystując zdalnie sterowane statki powietrzne, często potocznie nazywane dronami”.

Jednak prawda była dużo bardziej bezwzględna i złożona, niż można by sądzić po słowach Johna Brennana. „Wall Street Journal” już donosił, że w ramach prezydenckiego programu wykorzystania dronów w Pakistanie zabijano pełnoletnich żołnierzy, nie wiedząc dokładnie, kim byli. Oficjalnie zwane signature strikings, śmiercionośne ataki na potencjalnie niebezpieczne osoby, uderzenia dronów były wymierzone w ludzi, których widziano w towarzystwie znanych terrorystów. W prasie signature strikings szybko stały się znane jako „zbiorowe zabójstwa”. „Dowcip polega na tym, że kiedy CIA widzi »trzech mężczyzn robiących pajacyki«, agencja uważa, że to obóz szkoleniowy dla terrorystów”, informował „New York Times”, cytując urzędnika wyższego szczebla.

Rok później, starannie dobrawszy słowa, Obama w National Defense University w Fort McNair przyznał, że jego administracja ma własny program zabójstw celowanych. „Działania Ameryki są legalne”, powiedział. Anulował odziedziczony po administracji Busha program signature strikings i oznajmił, że pracuje „energicznie nad regulacjami używania przez nas siły przeciwko terrorystom – domagając się jasnych wytycznych, nadzoru i odpowiedzialności, które są teraz skodyfikowane w prezydenckich wytycznych, które podpisałem wczoraj”. Wyciągając zabójstwa celowane z cienia na pełne światło, prezydent Obama zamierzał uciszyć krytyków – sprawić, by amerykańscy obywatele zaakceptowali to, że zabijanie przywódców i prominentów w pewnych okolicznościach jest nie tylko legalne, ale też moralne, a tym samym sprawiedliwe. „Jest to więc wojna sprawiedliwa”, mówił prezydent Obama o wojnie z terroryzmem. „Bierność nie jest wyjściem”.

Niewielu Amerykanów sprzeciwiało się zabójstwu jednego człowieka. Osama bin Laden został zabity w Pakistanie w maju 2011 r. nie przez dron, ale oddział paramilitarny pod kierunkiem CIA. Chociaż tajną operację specjalną przypisuje się Navy SEALs Departamentu Obrony, to oddział walczył pod dowództwem CIA jako element prezydenckiego korpusu walki partyzanckiej. Poza strefą wojny tylko CIA może prowadzić tajne operacje specjalne; umożliwiają to kompetencje przyznane na mocy działu 50 Kodeksu Stanów Zjednoczonych. Wykonawcy ataku na bin Ladena nie mieli żadnych oznaczeń ani identyfikatorów – tak jak „jedburczycy” OSS podczas II wojny światowej i ludzie z MACV-SOG w Wietnamie czy obecnie funkcjonariusze operacyjni Sekcji Lądowej na całym świecie. Gdyby sprawy poszły źle, w mechanizm wbudowane jest wiarygodne zaprzeczenie.

Gdy prezydent Obama ogłosił w ogólnokrajowej telewizji, że Osama bin Laden nie żyje, pod Białym Domem zgromadził się tłum. Od Lafayette Square do Pennsylvania Avenue i dalej tysiące Amerykanów skandowały jednym głosem: „Obama, Obama! Zabity skurwiel Osama!”. Teoria wojny sprawiedliwej mówi, by nie cieszyć się ze śmierci innych na polu bitwy, że nie ma miejsca na zemstę czy rozlew krwi. Ale czy człowiek nie ma słabości?

Chociaż unormowanie przez Obamę zabójstw celowanych miało duże znaczenie, to prezydent faktycznie również je odpolitycznił. Oto liberalny demokrata nie tylko przejmuje i rozszerza narzędzie polityki zagranicznej wcześniej kojarzone z konserwatywnymi republikanami, ale i wyraża dumę z jego użycia. „Nie ma prezydenta, który wyeliminowałby więcej terrorystów niż ja przez ostatnie siedem i pół roku”, powiedział Obama stacji Fox News podczas swej ostatniej wiosny na stanowisku głównodowodzącego.

„Obamie udało się pozytywnie nastawić Amerykanów do ataków z użyciem dronów”, mówi dawny urzędnik administracji i ekspert od dronów Micah Zenko, „ponieważ są powszechnie wspierane przez amerykańską opinię publiczną i szalenie popularne w Kongresie”. Jest tu podtekst: jeśli Kongres nie może toczyć walki na polu polityki, działa tak, jakby tej walki nie warto było stoczyć. (…)

Gdy nastąpiły ataki terrorystyczne 11 września 2001 r. pojawiło się powiadomienie prezydenckie z 17 września, które zezwalało na przywrócenie zabójstw przywódców lub prominentnych postaci za granicą – co tylko w żargonie prawników nie nazywało się zabójstwem – jako narzędzia polityki zagranicznej. (…) John Rizzo, dawny prawnik CIA, napisał memorandum notyfikacyjne. „Trzy słowa zatwierdzały program chwytania i więzienia [terrorystów], kolejne kilka [słów] autoryzowało podejmowanie tajnych operacji specjalnych przeciwko terrorystom”. Kiedy powiadomienie prezydenckie trafiło do komisji kongresowych do spraw wywiadu 18 września, „republikanie i demokraci zareagowali tak samo”, opowiada, czyli: „Czy to wystarczy?”.

Ponownie otwarto tamy. Za administracji Busha armia dronów typu Predator i Reaper opanowała niebo, a armia funkcjonariuszy paramilitarnych z Wydziału Operacji Specjalnych i jego Sekcji Lądowej ruszyła do akcji na wrogim terytorium i za liniami przeciwnika. Administracja Obamy przejęła i przyśpieszyła zabójstwa celowane. Za Trumpa te programy jeszcze rozszerzono, ale ponieważ naród pochłaniały walki polityczne, programy zabójstw celowanych łatwiej było ukryć. Funkcjonariusze Sekcji Lądowej i ich partnerzy z różnych sił specjalnych obecnie działają w 138 krajach na całym świecie. Nie tylko w Afganistanie, Pakistanie, Syrii, Jemenie, Somalii i Libii, ale w obrębie (oraz w przestrzeni powietrznej) 70% suwerennych państw świata, od Kolumbii do Mongolii, od Albanii do Uzbekistanu i od Nepalu do Strefy Gazy. Ludzie z Sekcji Lądowej, z którymi rozmawiałam na potrzeby tej książki, śmigłowcami latali do Bogoty w Kolumbii, metodą HALO skakali na wyspy filipińskie, a HAHO na odległe tereny Iranu. Wszystko na rozkaz prezydenta Stanów Zjednoczonych.

Tajne akcje w ogóle, a zabójstwa celowane w szczególności, przyśpieszają w takim tempie, że nie nadążają za nimi ani świadomość, ani zrozumienie opinii publicznej. CIA otworzyła globalny ośrodek zwany Centrum Operacji Specjalnych – a tym samym Wydział Operacji Specjalnych przekształcił się z jednostki paramilitarnej w ośrodek interdyscyplinarny. Mimo to cel tajnych akcji pozostaje taki sam jak w 1947 r.: zapobiec nuklearnej III wojnie światowej. (…)

To w samolocie, ok. 11 km nad rosyjskim półwyspem na Morzu Ochockim, dowiedziałam się o najniebezpieczniejszej tajnej operacji specjalnej, jaka kiedykolwiek została opracowana przez CIA i jej wojskowych odpowiedników – operacji, którą kierował Billy Waugh. Niebezpieczna z powodu nieplanowanych konsekwencji, które zagrażały bezpieczeństwu i stabilności nie tylko Stanów Zjednoczonych, ale całego świata. Taktyka: zabójcy ze spadochronami niosący bomby atomowe.

Był środek nocy i samolot, którym podróżowaliśmy, pokonał mniej więcej trzy czwarte trasy z Los Angeles do Seulu. Nie mogłam spać. A380 Korean Air miał na górnym pokładzie salon i tam znalazłam Billy’ego Waugha. Siedział na kanapie, popijał sok z ananasa i czytał „Ministerstwo Niedżentelmeńskich Działań Wojennych”. Usiadłam. Zaczęliśmy omawiać nielegalne operacje spadochronowe. W ramach operacji „Kuropatwa” podczas II wojny światowej brytyjskie SOE wysłało spadochroniarzy do odległego regionu Norwegii, w pobliże fabryki Norsk Hydro, gdzie Niemcy wytwarzali ciężką wodę niezbędną do wyprodukowania bomby atomowej.

„Broń atomowa to broń ostateczna”, powiedział Waugh. Po przeszkoleniu w skokach spadochronowych za liniami wroga z prawdziwą bronią jądrową, które przeszedł na Okinawie na początku lat 60., on i jego drużyna Zielonego Światła przenieśli się do tajnego ośrodka w Stanach Zjednoczonych, Nevada Test Site, gdzie na pustyni zdetonowano już prawie 100 ładunków nuklearnych. Tam oddział prowadził testy, by sprawdzić, czy taktyczną broń jądrową można odpalić po zrzuceniu ze spadochronem i uzbrojeniu na ziemi.

Był drugi tydzień lipca 1962 r., za kadencji Johna F. Kennedy’ego. Stany Zjednoczone i Związek Radziecki prowadziły rozmowy, żeby zakazać testów jądrowych w atmosferze. W ramach operacji „Promień Słońca” Komisja Energii Atomowej i Departament Obrony wspólnie testowały cztery rodzaje ładunków nuklearnych w Strefie 18 w Nevada Test Site, położonym 120 km na północ od Las Vegas. Były to cztery ostatnie znane ładunki zdetonowane w atmosferze w historii Stanów Zjednoczonych. „Wyruszyliśmy z lotniskowca zakotwiczonego na Pacyfiku niedaleko wyspy Catalina”, wspomina Waugh. „Naszą czwórkę zamknięto pod pokładem. Nikt się do nas nie odzywał, więc my też nawet nie pisnęliśmy. Ładunek jądrowy składał się z trzech plutonowych pierścieni. Każdy ważył 15 kg. Mieliśmy 18-kilogramową radiostację i ręczny generator prądu”.

Drużyna Zielonego Światła załadowała swoją taktyczną broń nuklearną – zdolną zniszczyć małe miasto – do transportowca pokładowego Grumman TF-1. „Siedzenia usunięto”, pamięta Waugh.

„Wykatapultowali nas z tego lotniskowca, przelecieliśmy nad Kalifornią do Nevady i przygotowaliśmy się do skoku”. Zadaniem było wyskoczyć, wylądować, zebrać drużynę i złożyć ładunek w mniej niż 14 minut. „Wyskoczyliśmy po cichu. Jakieś 300 m nad poziomem [terenu]. Gdy skaczesz z małej wysokości, wrogi radar nie widzi skoczków, chociaż rejestruje samolot”.

Dlatego w takich operacjach desantowych wykorzystuje się nawet 15 samolotów. Wiele maszyn dezorientuje wrogich obserwatorów na ziemi. W tej operacji drużyna Zielonego Światła wylądowała, wszyscy czterej się odnaleźli, zmontowali ładunek i nadali przez radio zaszyfrowaną wiadomość do dowódcy.

„Zamiast samodzielnie zdetonować ładunek – mówi Waugh – oddaliśmy go grupie inżynierów [od broni jądrowej]”.

Inżynierowie uzbroili bombę i ustawili urządzenie zegarowe. Żołnierzy Zielonego Światła zawieziono do bunkra jakieś 5 km dalej. Każdy dostał parę okularów spawalniczych i miejsce, z którego mógł obserwować eksplozję.

„To był wybuch o temperaturze 30 tys. st. C”, mówił Waugh. „Patrzyłeś i mówiłeś do siebie: »O kurwa mać«”. Dobro i zło. Sacrum i profanum.

– Co jest dobrego w bombie atomowej? – spytałam.

– Przeraża ludzi – odparł Waugh. – Powinna. (…)

Test na Nevada Test Site okazał się sukcesem. Ładunek atomowy można zrzucić ze spadochronem wraz z oddziałem komandosów, uzbroić i odpalić w ciągu paru minut. „[Centralna] Agencja [Wywiadowcza] próbuje zapobiec pewnym rzeczom”, mówił Waugh. „Wojsko przygotowuje się na rzeczy, które mogą zajść”. Pomyślałam o zabójcach z Delta Force Lew Merlettiego, którzy zdołali potajemnie wylądować na trawniku Białego Domu.

Gdy przelatywaliśmy nad rosyjskim półwyspem, Waugh wspominał, jak niecałe dwie godziny po zdetonowaniu taktycznego ładunku atomowego do schronu na pustyni przyjechał podpułkownik, żeby wysłuchać raportu. „Powiedzieli nam o wszystkim, co zrobiliśmy dobrze, i o wszystkim, co zrobiliśmy źle”. Potem ruszyliśmy na nocleg do bazy sił powietrznych Nellis, 80 km na wschód.

„Nie rozmawialiśmy wiele”, opowiadał Waugh. „Nie siedzisz i nie gratulujesz sobie dobrej roboty. Nie do tego cię szkolili”. Waugh wciąż pamiętał, co jedli na kolację tamtego wieczoru: „szynkę i fasolę limeńską”, w stylu armii amerykańskiej.

Dziesięć dni później prokurator generalny Robert Kennedy przyleciał do Nevada Test Site, żeby oglądać wybuch taktycznej broni atomowej. Na archiwalnym filmie siedzi na drewnianej ławce, w sportowym ubraniu oraz goglach spawalniczych i obserwuje, jak zaledwie trzy i pół kilometra dalej wybucha ładunek wystrzelony z działa bezodrzutowego.

Gdy siedzieliśmy w saloniku samolotu Korean Air, Waugh wskazał na okno i zwrócił uwagę na wysokość, 11 kilometrów – niemal taką jak przy skoku HALO. „Nigdy nie wyskoczyłem z żadnym elementem broni atomowej metodą swobodnego lotu, ale wiem, że to się udało”. (…)

Byliśmy w dawnym domu generała Vo Nguyena Giapa, niezłomnego przywódcy armii północnowietnamskiej podczas wojny – wojny, którą Amerykanie nazywają wietnamską, a Wietnamczycy – amerykańską. (…) Naszym gospodarzem był Vo Dien Bien, syn generałac Giapa, strażnik jego dziedzictwa. Dien Bien urodził się w 1954 r., podczas bitwy o Dien Bien Phu, w której siłami północnowietnamskimi dowodził jego ojciec i od której nazwał syna. Zostaliśmy zaproszeni do dawnego domu generała, położonego naprzeciwko Mauzoleum Ho Chi Minha w centrum Hanoi. Wewnątrz na ścianach wisiały wielkie portrety generała Giapa, a w szklanych gablotach starannie wyeksponowano dziesiątki orderów i nagród. Paliło się kadzidełko. Spacerowaliśmy po ogrodzie, w którym generał Giap i jego podwładni siedzieli dawno temu, knując na szkodę Stanów Zjednoczonych. Zobaczyliśmy tunele pod domem, gdzie Ho Chi Minh i jego najbliższy krąg szukali schronienia podczas amerykańskich bombardowań Hanoi. (…)

– Byłem w drużynie Zielonego Światła, która szkoliła się na Okinawie – powiedział, po czym krótko wyjaśnił, jak trenowali skoki spadochronowe z bronią atomową za liniami wroga, czyli na terenie najprawdopodobniej Europy Wschodniej, w razie wojny z Sowietami.

– Rozważaliśmy, czy nie zrzucić ze spadochronem ładunku nuklearnego SADM w Wietnamie – oznajmił Waugh naszym gospodarzom. (…) – Byłem w tej drużynie. Zamierzaliśmy dokonać zrzutu na przełęczy Mu Gia. Napisałem rekomendację.

Misja przypadła MACV-SOG. Przełęcz Mu Gia była stromą górską drogą, która łączyła Wietnam i Laos. Co miesiąc przechodzili tamtędy niezliczeni komunistyczni bojownicy, przewożono broń i zaopatrzenie. Było to wąskie gardło szlaku Ho Chi Minha.

Zapadła długa cisza. Dien Bien zwrócił się do mnie.

– Czy on naprawdę powiedział, że Amerykanie rozważali zrzucenie bomby atomowej na Wietnam?

Dokumenty utajnione do 2003 r.

potwierdziły to. W 1966 r. sekretarz obrony Robert McNamara rozkazał naukowej grupie doradczej Jason „ocenić militarne skutki amerykańskiej decyzji o użyciu taktycznej broni nuklearnej w Azji Południowo-Wschodniej”.

Naukowiec z grupy Jason, Seymour Deitchman, wyjaśniał: „[Zostaliśmy zapytani], czy jest sens rozważać użycie broni nuklearnej do zamknięcia dróg zaopatrzeniowych Szlaku Ho Chi Minha (…). Pomysł był dyskutowany w Pentagonie”.

By pogłębić tę ocenę, CIA przeprowadziła analizę warunków na przełęczy Mu Gia i stwierdziła, że to „najbardziej wrażliwy” odcinek szlaku.

Jednak zrzucenie spadochroniarzy SOG z taktyczną bronią atomową do wykorzystania w Wietnamie jest bardzo złym pomysłem, doszli do wniosku naukowcy z Jasona. „Powstanie bardzo poważny problem długofalowy”, ostrzegli. „Zwrócą na to uwagę grupy rebelianckie na całym świecie i wszelkimi środkami będą się starały zdobyć taktyczną broń atomową dla siebie”. Możemy doprowadzić do tego, że w przyszłości terroryści pod groźbą jej użycia będą wymuszać realizację swych żądań, uprzedzili sekretarza obrony. (…)

Użycie taktyczne broni nuklearnej nie tylko otworzy śluzy, ono otworzy puszkę Pandory – źródło niekontrolowanego chaosu. Wykorzystanie broni atomowej na polu walki było granicą, której prezydent Stanów Zjednoczonych po prostu nie mógł przekroczyć, nawet jeśli oznaczało to przegranie wojny.

Jednak Waugh powiedział naszym gospodarzom w Hanoi, że miał inne odczucia.

– Szkoda, że tego nie zrobiliśmy. To by zakończyło wojnę.

Zapadło milczenie. Kiedy Dien Bien wreszcie się odezwał, w jego głosie dało się wyczuć szok i niesmak.

– Mówi pan o mojej ojczyźnie – stwierdził.

– Zginęło 58 tys. moich rodaków – odparł Waugh. – Zginęło pół miliona waszych. Wielu z nich wciąż mogłoby być z nami.

Znów cisza. Wtedy pułkownik Giong rzucił:

– Tak, ale my moglibyśmy nie wygrać wojny.

Każde państwo chce wygrać za wszelką cenę. Poza kosztem i konsekwencjami wojny atomowej.

Fragmenty książki Annie Jackobsen Zaskocz, zabij, zniknij. Historia tajnych akcji i zabójców z CIA, przekład Katarzyna Bażyńska-Chojnacka i Piotr Chojnacki, Rebis, Poznań 2022

Fot. White House

Wydanie: 10/2023, 2023

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy