Bergman żyje. Antonioni też…

Bergman żyje. Antonioni też…

Ci dwaj reżyserzy to dzisiaj logo, punkt odniesienia, symbol dobrej jakości, mistrzostwa. Ale także zapominanych humanistycznych możliwości kina Pisze się dzisiaj pompatycznie, że wraz ze śmiercią Ingmara Bergmana i Michelangela Antonioniego definitywnie zamknęła się ważna epoka w historii kina i ostatecznie umarło kino XX w. To nieprawda. Wydaje mi się, że ta epoka, epoka pełnego zadumy nad ludzkim losem kina autorskiego, którą uosabiali obaj wielcy reżyserzy, odeszła już wcześniej i oni także byli tego świadkami. Może odchodziła już wtedy, gdy powstawał ostatni film Tarkowskiego, a może kończył ją nieco później wyciszony, przenikliwy, piękny film Kieślowskiego „Czerwony”, który przegrał batalię o nagrody w Cannes i Oscary z brutalnym „Pulp Fiction” Quentina Tarantina. W każdym razie nie stało się to wczoraj, wraz z odejściem tych, którzy uznawanymi mistrzami i „klasykami” stali się już dawno, za życia. I o tym wiedzieli. Znali swoją wartość, choć Antonioniego sytuowano w cieniu Bergmana. Bergman swój ostatni film kinowy – „Fanny i Alexander” nakręcił dokładnie ćwierć wieku temu. Antonioni „Po tamtej stronie chmur”, kilkanaście lat później (w 1995 r.), ale był to już łabędzi śpiew, daleki od nowatorskiej estetyki i odkrywczego portretowania alienacji emocjonalnej pustki postindustrialnego, konsumpcyjnego społeczeństwa – np. w „Przygodzie” (1959), „Zaćmieniu”, „Powiększeniu” (1966) czy też w „Zawodzie – reporter” (1976), którego światowa prapremiera odbyła się zresztą w Warszawie, w Dyskusyjnym Klubie Filmowym Kwant, o czym pewnie już mało kto pamięta. A warto. Tym bardziej że niemal od początku polska krytyka i publiczność dobrze przyjmowały filmy obu mistrzów, może nawet lepiej niż w ich rodzinnych stronach. Lustro dla widzów W końcówce XX w. Antonioni i Bergman jako twórcy kina właściwie milczeli. Bergman, człowiek o wszechstronnych uzdolnieniach artystycznych, jeszcze reżyserował w teatrze, pisał scenariusze, książki, wspomnienia, robił coś dla telewizji. Antonioni po wylewie krwi do mózgu był częściowo sparaliżowany, co szalenie ograniczało jego aktywność. W tamtym okresie właśnie Krzysztof Kieślowski był tym, który ratował honor europejskiego kina autorskiego i udanie kontynuował to, co oni wcześniej zapoczątkowali i z powodzeniem proponowali ambitnej publiczności. Twórca filmowego „Dekalogu” uważał, że jego i młodsze pokolenie filmowców nie potrafiło ich zastąpić. Nie potrafiło (a może nie mogło?) też zastąpić Felliniego, Buźuela, Kurosawy, Viscontiego i kilku innych, którzy od połowy lat 50. z uporem godnym większej sprawy tworzyli kino przenikliwe, głęboko refleksyjne, zyskujące rangę prawdziwej sztuki. Kieślowski, kiedy sam przestał kręcić filmy, w roku 1994 napisał piękny esej – o „Milczeniu” Bergmana, filmie z roku 1962. Pytał w nim: „Co ponad trzydzieści lat temu różniło ťMilczenieŤ od innych filmów tamtego czasu i dlaczego tylu ludzi w tak wielu krajach świata chciało ten film obejrzeć?”. I odpowiadał: „Ton. To, co tak trudno wyrazić słowami, a co jasno jest odczuwalne i oczywiste w trakcie projekcji i jeszcze długo po niej”. Ton… Rzeczywiście, jest niezwykle ważny. Zwłaszcza, gdy mówi się o sprawach trudnych, gdy stawia się pytania ostateczne. To Bergman robił konsekwentnie. Sprawiał, że w trakcie projekcji jego dość mrocznych i niełatwych filmów ludziom nieraz przechodziły ciarki po plecach. Przystawiał widzom takie lustro, w które nie każdy chce spoglądać. Ale nie tylko ton wyróżniał jego twórczość filmową. Także klimat, ascetyczny styl narracji, bliskie plany, skupienie na twarzach, gestach. Ten rozpoznawalny język komunikowania się z widzem nie pojawił się od razu. Bergman wypracował go po kilkunastu latach pracy (debiutował za kamerą w roku 1946, po ukończeniu studiów uniwersyteckich w zakresie literatury i historii sztuki), po nakręceniu kilku filmów w różnych gatunkach, wśród których były też ocierające się o typową komercję – horror i komedia. Potrzebował więc czasu i doświadczeń, by zdobyć się na bezgraniczną szczerość w uprawianej przez siebie sztuce. Gdy to zrobił, potraktował ekran jako zwierciadło ludzkiej duszy. Uczynił z kina rodzaj konfesjonału. Często opowiadał w nim o sprawach „ciemnych”, skrywanych pod maskami codzienności, o kompleksach, lękach i słabościach. O cierpieniu, miłości i samotności; o pożądaniu i szaleństwie. O grze pozorów i zakłamaniu. O wolności, zniewoleniu i egzystencjalnej pustce. Także – i to wielokrotnie – o śmierci. Sięgał po tematykę, zdawałoby się, zarezerwowaną

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2007, 32/2007

Kategorie: Kultura