Trzeba coś skończyć, żeby zabierać się do następnego

Trzeba coś skończyć, żeby zabierać się do następnego

Każda rola, którą staram się szczerze budować, potem coś mi zostawia, też czegoś od niej się uczę


Artur Paczesny – aktor, laureat nagrody na 48. FPFF w Gdyni, za pierwszoplanową rolę męską w filmie Grzegorza Dębowskiego „Tyle co nic”. Absolwent Wydziału Lalkarskiego PWST im. Ludwika Solskiego w Krakowie, Filia we Wrocławiu, aktualnie w zespole Teatru im. Jana Kochanowskiego w Opolu, wcześniej w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym im. Juliusza Słowackiego w Koszalinie.


Jak powitano pana w Opolu, w Teatrze im. Kochanowskiego, po powrocie z Gdyni z najważniejszą nagrodą aktorską?
– Powitały mnie uściski, gratulacje i bardzo duża radość. Zawsze kiedy wracam do Opola, idę na spacer albo biegać wzdłuż Odry w kierunku wyspy Bolko, tak witam się z Opolem, wtedy także, to taki mój rytuał. Z wałów dobrze widać Stare Miasto, bardzo lubię też park, w którym jest zoo, te pola i piękną przestrzeń, nocą jest tam świetne światło.

Przez ponad dekadę był pan związany z Teatrem Bałtyckim w Koszalinie.
– Powiedziałem sobie kiedyś, że jeśli skończę 40 lat i nadal będę w tym samym teatrze, to się zwolnię. Przyszła czterdziestka, zapytałem siebie, czy będę konsekwentny. Zacząłem mieć obawy, że mój stosunek do zawodu się zmieni, nie wiedziałem, czy to kwestia miejsca, czy teatru w ogóle, więc musiałem dokonać zmiany, sprawdzić, co się dzieje. Po ostatniej mojej premierze w Koszalinie, w reżyserii Piotra Ratajczaka, podziękowałem za 13 lat współpracy, w czerwcu, by teatr miał czas na uzupełnienie obsady. Ja tam bardzo dużo grałem, miałem świetne warunki zawodowe, rozsądek kazał mi zostać, natomiast serce wołało, żeby pójść dalej, nie mając nic zupełnie, żadnych perspektyw, żadnych rozmów w innych miejscach.

Były plany filmowe.
– W marcu zapadła decyzja, że zagram jedną z główniejszych męskich ról w filmie „Supernova” Bartka Kruhlika. To było potwierdzenie mojej wewnętrznej decyzji, coś się zaczęło dziać. W lipcu, dwa tygodnie przed rozpoczęciem zdjęć, miałem wypadek na motocyklu. Obudziłem się w szpitalu, odzyskałem przytomność, miałem całą prawą stronę połamaną. Wróciłem do rodzinnego domu na wózku, w filmie nie zagrałem.

Brzmi to strasznie.
– W bardzo szybkim tempie zacząłem rehabilitację, wcześniej, niż lekarz ją planował, i kiedy po czterech miesiącach od wypadku byłem na kontroli, lekarz powiedział, że właściwie to nie wie, jak to się stało, ale jestem już „wylizany”. Po kolejnym miesiącu wróciłem w góry, wszedłem już na trzytysięcznik, realizowałem wszystkie marzenia odłożone na półkę „na później”. Wtedy rzeczywiście mocno poczułem, że nie można odkładać marzeń, trzeba je realizować i robić miejsce na nowe. Jest jeszcze mnóstwo pięknych gór, na które chciałbym wejść, nie tylko w Alpach, ale i w Kaukazie, gdzie też wiele razy byłem, i na innych kontynentach. To był bardzo piękny czas, choć wygląda tragicznie. Zrobiłem także podsumowanie i plan zawodowy, czego nie chcę. Wszystko dobrze się skończyło, wtedy wszystko poukładało mi się w głowie, pewnie było mi to potrzebne, sam bym tak się nie zatrzymał. Zawodowo chciałem iść bardziej w stronę pracy przed kamerą.

Na początku pana drogi aktorskiej był Teatr Wirtualny przy Domu Kultury w Pile, razem z późniejszą aktorką Magdaleną Płanetą.
– Trafiłem tam właściwie z jej powodu. Dzięki warsztatom, pracy nad ciałem i głosem, bardzo szybko się okazało, że to jest coś, co mnie fascynuje, i zostałem w tym teatrze. Później z Magdą założyliśmy tamże Teatr Rekonstrukcji. Studiowałem wiedzę o teatrze w Warszawie, po dwóch latach to rzuciłem, dostałem się na Wydział Lalkarski we Wrocławiu.

Cały tekst można przeczytać w „Przeglądzie” nr 42/2023, dostępnym również w wydaniu elektronicznym

b.dzon@tygodnikprzeglad.pl

Fot. archiwum prywatne

Wydanie: 2023, 42/2023

Kategorie: Kultura, Wywiady

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy