Bez śladu

Bez śladu

Co roku w Polsce przepada 15 tysięcy osób. Bez wieści giną młodzi i starzy, studenci i bezrobotni. Zjawisko się nasila Jeszcze niedawno wydawało się, że problem zaginięć dotyczy określonej grupy ludzi: małych dzieci zostawionych na podwórku bez opieki; nastolatków, którzy uciekają z domu, bo nie radzą sobie w szkole albo przeżywają domowe konflikty; osób dotkniętych schizofrenią, demencją; ludzi w głębokiej depresji, którzy mają myśli samobójcze albo chcą uciec od przytłaczających problemów; także – ofiar sekt, handlu ludźmi i zabójstw. Jednak zaginionych przybywa. Ich liczbę szacuje się na 18 tys. osób rocznie (15 tys. zarejestrowanych zaginięć + ok. 20% niezgłoszonych na policję). Coraz częściej też na billboardach, plakatach, na ulotkach i w internecie pojawiają się informacje o zaginięciach młodych ludzi z tzw. dobrych domów, studentów o ustabilizowanej sytuacji materialnej i życiowej. I w każdej z przedstawionych sytuacji trudno znaleźć jasną odpowiedź na pytanie: co tak naprawdę wydarzyło się w ich życiu, że musieli zniknąć? I co faktycznie się z nimi działo? Maciek Marczak (25 lat), student informatyki SGH, siedział w domu, przy komputerze, do godziny 20.36. Kończył pisać pracę magisterską. Miał się bronić w połowie stycznia. Była sobota, 30 grudnia, 2006 r. Kiedy wychodził, w domu nie było w tym czasie nikogo. Wziął portfel (dowód osobisty, prawo jazdy, legitymacja studencka, karta samochodu, karta bankomatowa) i telefon komórkowy. Billing wykazał ostatnią próbę połączenia o godzinie 22.49. Telefon zamilkł na zawsze. Marek Wojciechowski (21 lat), student II roku prawa UMCS w Lublinie, ostatni raz był widziany 18 marca 2009 r., o godzinie 1 w nocy. Kamera zainstalowana przy wejściu do klubu, w którym siedział z wujkiem przy piwie, zarejestrowała, że Marek chwiejnym krokiem poszedł przed siebie. To ostatni ślad. Łukasz Plesiewicz (20 lat), student I roku Politechniki Warszawskiej, w piątek 20 lutego br. zadzwonił o godzinie 11 do mamy do Radomia. Powiedział, że się wykąpie, spakuje rzeczy i o 15 wróci pociągiem do domu. Rodzina wyszła po niego na dworzec. Łukasza nie było ani w Radomiu, ani na stancji w Warszawie. Telefon nie odpowiadał. Bartosz Bogacz (20 lat), student I roku ekonomii SGH, wyszedł w sobotę 7 lutego na imprezę do klubu. Miał wrócić do domu na mecz bokserski Adamka, ok. 4 w nocy. Przed trzecią wyszedł na chwilę na ulicę, w samej bluzie, chociaż był silny mróz. Zarejestrowała to kamera. Był pijany. W klubie zostawił kurtkę, telefon, dokumenty. Nie wrócił. Przepadł bez wieści. Miasto to dżungla Na początku jest szok. Nikt nie chce uwierzyć, że można tak zniknąć, rozpuścić we mgle, zredukować do ostatniego śladu. Maciek był towarzyski. Miał wielu przyjaciół. Tego wieczoru nie rozmawiał z żadnym z nich. Zwykle, kiedy wychodził, informował rodzinę – gdzie jest i kiedy wróci. Tym razem nie powiedział nic. Nie zadzwonił. Wyszedł, nie wiadomo po co. Nikt go w okolicy nie widział. A przecież jak na metropolię to nie jest późna pora, zwłaszcza w sobotę, tuż przed sylwestrem. Nie było go w szpitalach. Ani w klubach. Ani na dworcach, w noclegowniach, w Markocie. 150 policjantów przeczesało pobliskie tereny zielone w poszukiwaniu ciała. Żadnego śladu. Marek był spokojny. Miał dobry kontakt z rodzicami. Dobry student, lubiany kolega. Posiedział z wujkiem przy piwie. Był w dobrym nastroju. Spokojny. Tak zeznał barman. Wujek postanowił iść do innego klubu. Marek chciał wrócić na stancję. Nie miał daleko. Nie dotarł. O tej porze jeszcze wiele osób kręciło się na ulicy. Nikt go nie widział. Rodzina sprawdziła kasety ze wszystkich kamer monitorujących okolicę. Na żadnej Marka nie było. Łukasz przepadł jak kamień w wodę. Gdyby chciał popełnić samobójstwo, nie dzwoniłby do mamy, że tego dnia przyjedzie. Bartek, gdyby naprawdę chciał zniknąć, nie zostawiłby w klubie kurtki z dokumentami, kiedy na dworze minus 8 stopni, i pewnie by się nie upijał – jak twierdzi jego mama. Był w towarzystwie. Koledzy nawet nie zauważyli, że wyszedł. A kiedy wreszcie spostrzegli, że go nie ma, pomyśleli, że „włączył autopilota”, wrócił do domu, by zdążyć na mecz. Nikomu do głowy by nie przyszło, że można tak zniknąć. W centrum Warszawy, w okolicy kilka popularnych klubów. Licznie rozstawione kamery. Żadna nie zarejestrowała Bartka. Maryla Bogacz, mama Bartka, każdego dnia wraca do tamtej soboty.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 11/2010, 2010

Kategorie: Kraj