Biały Dom na przetargu

Biały Dom na przetargu

O tym, kto wygra w USA, zadecydować mogą kobiety, jeden większy stan np. Michigan, albo humor przeciętnego Amerykanina akurat 7 listopada

Kto wierzy w gospodarcze wskaźniki, na kilka dni przed wyborami prezydenckimi w Stanach Zjednoczonych, może otwarcie już głosić, że zwycięzcą elekcji w dniu 7 listopada zostanie demokratyczny kandydat, Al Gore. Analitycy nowojorskiej giełdy wyliczyli bowiem, że jeśli tamtejszy indeks Dow Jones rośnie przed dniem głosowania na prezydenta USA, wygrywa przedstawiciel partii rządzącej, czyli w obecnej sytuacji Demokratów. Od połowy października tymczasem Dow Jones nieustannie pnie się w górę i – jak napisał “The New York Times”, który zresztą oficjalnie poparł kandydaturę obecnego wiceprezydenta – “gra pieśń zwycięstwa dla Ala Gore’a”.
“Giełdowi brokerzy wiedzą swoje, Amerykanie myślą inaczej”, skomentował te doniesienia sztab Busha Juniora. Stratedzy kandydata Republikanów podkreślają, że co prawda tzw. wskaźnik Dow Jonesa pomylił się w ciągu ostatnich 24 wyborów (w ciągu 100 lat) jedynie 3 razy, ale z kolei sondaże opinii publicznej wskazują, że poważniejsze szanse na zebranie większości głosów ma Bush Jr.
W wyborczej łamigłówce przed tegorocznymi wyborami i ten argument niczego jednak nie wyjaśnia. Prezydencka elekcja 2000 w Ameryce, jak rzadko która w XX wieku, dostarcza obserwatorom, próbującym odgadnąć ostateczny rezultat, nie lada emocji. Al Gore i George Bush Jr. idą – jak napisał “The New York Times” –

dosłownie “łeb w łeb”.

Socjologowie po obu stronach tworzą kolejne modele przybliżonego wyniku faktycznego głosowania i najczęściej, jak przyznał Paul Begala ze sztabu Gore’a, mogą powiedzieć tylko jedno: “Jak będzie, zobaczymy dopiero wieczorem 7 listopada”.
Amerykanie na nowo usłyszeli, że nie są jednolitym narodem, ale społecznością podzieloną tysiącem środowiskowych, wiekowych, rasowych i geograficznych pęknięć, z których każde może mieć wpływ na ostateczny rezultat elekcji. Co z tego, mówią np. specjaliści od badania społecznych nastrojów, że Republikanin Bush zdobywa generalnie więcej głosów w sondażach, skoro kobiety wolą przystojnego Ala Gore’a, a jest ich w USA już 52% populacji i na dodatek to one częściej odwiedzają punkty wyborcze (w 1996 roku głosowało 60% Amerykanek i 57% Amerykanów). Inni odbijają piłeczkę argumentem, że wśród wyborców, którzy najchętniej idą w końcu głosować, czyli tzw. zadeklarowanych Demokratów albo Republikanów, obserwowana jest znacznie większa partyjna wierność po stronie Busha (90% wskazań), aniżeli po stronie Ala Gore’a (na którego chce głosować tylko 77% Demokratów). Także silniejsze wśród ludzi młodych poparcie dla demokratycznego obecnego wiceprezydenta nie musi mu pomóc przy urnach, bo wszyscy w Ameryce wiedzą, że najliczniej głosują obywatele powyżej 45 roku życia (70% całej tej grupy), a najrzadziej pokolenie 20-latków (w 1996 roku tylko 33%). “Niewykluczone, że czeka nas, sprzeczny z zasadami w najprostszy sposób pojmowanej demokracji, rezultat-horror, w którym George Bush Jr. zdobywa arytmetycznie więcej głosów wyborców, ale przegrywa wybory”, dobija zdezorientowanych Amerykanów prorepublikański “Washington Times”. To zresztą, jak pisze prasa w USA,

tzw. koszmarny sen Busha.

Okazuje się, że na drodze do zwycięstwa gubernatora z Teksasu może stanąć specyficzny amerykański system wyborczy, w którym poszczególne stany mają określone liczbą kongresmenów głosy elektorskie. Według niektórych wyliczeń, może się okazać, że w skali całego kraju Busha Juniora poprze więcej Amerykanów, ale ponieważ najwięcej elektorów pochodzi z takich (tradycyjnie popierających Demokratów) stanów jak Nowy Jork, Michigan czy Kalifornia, to w efekcie w kolegium elektorów, które oficjalnie wskaże prezydenta USA za kilka tygodni, niewielką przewagę będzie miał Al Gore. “Czy to sprawiedliwe?”, krzyczą w związku z tym plakaty Republikanów, na których widać, że Bush Junior wygrywa w większości stanów, ale nieliczne (i zamalowane na czerwono) stany Gore’a przesądzają o wyniku.
Są tacy, którzy mówią, że wszystkie te wyliczenia, rozterki i emocje w gruncie rzeczy nie mają znaczenia, bo kandydaci w prezydenckim wyścigu 2000 r. w istocie

niewiele się różnią.

Obaj pretendenci do Białego Domu chcą poszerzenia NATO o kolejne kraje, obaj zamierzają działać podobnie wobec Chin i Bliskiego Wschodu, a także respektować interesy Rosji.
W polityce wewnętrznej nikt nie spodziewa się rewolucyjnych zmian. W trakcie kampanii Bush Junior zaskoczył strategów Gore’a, prezentując się jako przedstawiciel “współczującego konserwatyzmu”.“Nie jestem kandydatem Republikanów, lecz wszystkich rozsądnych obywateli”. – przekonywał. Demokraci mieli kłopoty z atakowaniem Busha, który m.in. krytykuje równoważenie budżetu “na plecach ubogich” i krytykuje religijnych konserwatystów za domaganie się powszechnego zakazu aborcji.
W tej sytuacji mogą zadecydować tzw. niezdecydowani, którzy wybiorą faworyta w ostatniej chwili. To dla nich decydujący może być uśmiech przystojnego Gore’a (nazywanego w USA Panem Ładnym) albo swojski styl bycia Busha Juniora (Pana Miłego). “Demokracja, która ma tylko takie kłopoty przy wyborze prezydenta, jest szczęśliwa, ale walka o przywództwo przypomina wtedy targowisko próżności. A wyborca naprawdę ma kłopot, co robić”, napisał tygodnik “Time”.

 

Wydanie: 2000, 45/2000

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy