Biorę raka za rogi – rozmowa z prof. Cezarym Szczylikiem

Biorę raka za rogi – rozmowa z prof. Cezarym Szczylikiem

Nigdy nie byliśmy tak blisko poznania prawdy o powstawaniu nowotworów Prof. dr hab. n. med. Cezary Szczylik – jest onkologiem i specjalistą chorób wewnętrznych. Kieruje Kliniką Onkologii w Wojskowym Instytucie Medycznym Centralnego Szpitala Klinicznego MON w Warszawie, w skład której wchodzą dwa oddziały onkologii, poradnia onkologiczna z dziennym oddziałem chemioterapii, ośrodek przeszczepiania szpiku, poradnia chorób piersi, poradnia genetyczna, pracownia psychologiczna oraz laboratorium onkologii molekularnej. Jest też prezydentem Fundacji Onkologii Doświadczalnej i Klinicznej wspierającej działalność wielu polskich onkologów i biologów molekularnych. Autor ponad 150 prac naukowych opublikowanych w tak prestiżowych czasopismach jak „Science”, „New England Journal of Medicine” czy „Journal of Experimental Medicine”. Twórca Studium Medycyny Molekularnej – międzynarodowej instytucji kształcącej młodych lekarzy i biologów. Specjalizuje się w leczeniu nowotworów wątroby, nerki i czerniaka oraz przeszczepianiu szpiku. Panie profesorze, czy w 1977 r., kiedy kończył pan studia medyczne, wiedział pan już, że w przyszłości będzie onkologiem? – Wręcz przeciwnie, nie sądziłem, że przyjdzie mi pracować w tak trudnej specjalizacji. Tymczasem okazało się, że przedmioty, które były wówczas wykładane na akademii na najgorszym poziomie, stały się później nie tylko moją specjalizacją, ale i pasją życiową. Które przedmioty ma pan na myśli? – Onkologię i hematologię. Zajęcia z nich polegały głównie na tym, że ze strachem podpatrywaliśmy pacjentów, którzy byli już w terminalnym stanie choroby. Nie pamiętam takich, które wprowadzałyby w istotę patologii nowotworów, mówiły o programach wczesnego wykrywania, o profilaktyce. Prawdopodobnie więc ten niedosyt wyniesiony ze studiów, a jednocześnie świadomość, że nowotwory to największe wyzwanie cywilizacyjne – nie tylko dlatego, że się ich boimy, ale też, że nie do końca je rozumiemy, nie wiemy, dlaczego tak się rozwijają ani jak powstają – wpłynęły na moją decyzję o wyborze specjalizacji. Również to, że kiedy kończyłem studia, możliwości leczenia nowotworów były bardzo ograniczone. Miałem dużo szczęścia A teraz są większe? Co się zmieniło w onkologii w ostatnich 30 latach? – Kanony leczenia pozostały niezmienne, bo nadal podstawowym narzędziem do walki z nowotworami jest chirurgia, ale mamy jeszcze do dyspozycji inne metody, które możemy po niej zastosować: radioterapię i chemioterapię. I mamy możliwość całościowego prowadzenia pacjentów. Patrząc na onkologię z perspektywy ponad 30 lat, śmiało mogę powiedzieć, że jestem świadkiem prawdziwego przełomu w tej dziedzinie. Czy kończąc studia, a potem dokonując wyboru specjalizacji, miał pan świadomość, że wchodzi w obszar medycyny, w którym nie ma spektakularnych sukcesów ani natychmiastowych efektów leczenia? Że będzie pan musiał się pogodzić ze śmiercią wielu chorych? Był pan na to przygotowany? – Trudnym doświadczeniem był dla mnie staż podyplomowy, który w tamtych czasach dla większości absolwentów medycyny był okresem biernej obserwacji. Tym bardziej że obowiązującym modelem prowadzenia stażu było przydzielanie stażystów do doświadczonych lekarzy, dla których byli oni osobistymi sekretarkami wklejającymi wyniki badań do dokumentacji. Zwykle nie mieli nawet w ręku historii choroby pacjenta. Jeśli jednak chodzi o mnie, miałem dużo szczęścia. Zwłaszcza w czasie stażu na oddziale chorób wewnętrznych, gdzie spotkałem ludzi, którzy bardzo dużo ze mną rozmawiali i pozwolili mi samodzielnie prowadzić pacjentów. Był pan najmłodszym doktorantem korpusu medycznego Wojska Polskiego, który obronił pracę doktorską jeszcze w trakcie stażu podyplomowego, rok po zakończeniu studiów w Wojskowej Akademii Medycznej. Czy pomogło to panu w przyspieszeniu kariery? – Niestety nie. Ówczesny szef służby zdrowia, gen. Tadeusz Obara, mimo że był moim promotorem i uczestniczył w obronie, przydzielił mnie do pracy w jednostce wojskowej w Modlinie. To było dla mnie jak wyrok. Zamiast poświęcić się pracy naukowej, zostałem delegowany do pracy w wojsku. Dlaczego? – Chętnie zapytałbym o to generała, ale już nie żyje. A jednak zrządzeniem losu udało się panu uciec z Modlina. Wrócił pan do szpitala? – Tak, ale nie od razu. Wskutek interwencji Departamentu Kadr Ministerstwa Obrony Narodowej zostałem przeniesiony do słynnego pułku budowlanego w Warszawie – jednostki, która m.in. budowała i remontowała mieszkania kadrze oficerskiej. Po roku pracy w tym pułku dostałem pierwsze w moim życiu mieszkanie. To było dla mnie ogromne wyróżnienie, tym bardziej że nie musiałem na nie czekać w kolejce. To miłe, ale czy pan, młody, bardzo utalentowany lekarz, nie był

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 09/2014, 2014

Kategorie: Wywiady