Blog
Wszyscy ludzie Zełenskiego
Próba podporządkowania NABU i SAP to największy błąd w politycznej karierze prezydenta Ukrainy
Rada Najwyższa Ukrainy przyjęła 22 lipca br. (przy 263 głosach za i 13 przeciw) ustawę likwidującą niezależność Narodowego Biura Antykorupcyjnego (NABU) i Specjalnej Prokuratury Antykorupcyjnej (SAP) poprzez podporządkowanie ich Prokuratorowi Generalnemu (PG). Wieczorem tego samego dnia ustawę podpisał prezydent Zełenski. Po kilku godzinach została opublikowana i weszła w życie.
Gwarant ukraińskiej konstytucji oświadczył, że było to niezbędne ze względu na konieczność walki z rosyjską agenturą. Przyjęcie ustawy poprzedziły rewizje w mieszkaniach należących do funkcjonariuszy obu antykorupcyjnych instytucji, przeprowadzone przez Służbę Bezpieczeństwa Ukrainy (SBU). Czego szukano? Na pewno nie dowodów na agenturalną działalność na rzecz Kremla.
Następnego dnia w kluczowych miastach Ukrainy doszło do największych od rozpoczęcia przez Rosję agresji w 2022 r. protestów przeciwko działaniom administracji prezydenta Zełenskiego. Policja nie interweniowała. Być może dlatego, że wszyscy wiedzieli, o co chodzi. Ku zaskoczeniu Bankowej – tak Ukraińcy nazywają biuro prezydenta, które mieści się w Kijowie przy ulicy o tej nazwie – w mediach zachodnich pojawiły się publikacje, których nie powstydziłaby się „Russia Today” i czołowi kremlowscy propagandyści.
Pisano o szerzącej się w ukraińskich elitach korupcji, o blokowaniu krytyki przez ludzi Zełenskiego, wyśmiano rewelacje o panoszących się w NABU rosyjskich agentach, w końcu zaczęto zadawać pytania, czy niedawny „bohater narodowy Ukrainy” nie staje się tyranem. I czy w związku z tym dalsze finansowe wspieranie Kijowa ma sens.
The Kyiv Independent, anglojęzyczny portal medialny w Brukseli, którego treści są w belgijskiej stolicy uważnie czytane, zatytułował materiał: „Zełenski właśnie zdradził ukraińską demokrację – i wszystkich, którzy o nią walczą”. Politico opublikowało serię artykułów, których sens można sprowadzić do jednego zdania: „Podstępny wróg Ukrainy to jej własne kierownictwo”.
Z kolei dziennikarze „The Financial Times” dowodzili, że „Zełenski spadł ze swojego demokratycznego piedestału”. Niemiecki „Bild” cytował wypowiedź ministra spraw zagranicznych Johanna Wedephula, który wyraził obawę, że działania ukraińskich władz mogą wpłynąć na europejskie aspiracje Kijowa.
Niemal identyczne treści znalazły się w materiałach „The Washington Post”, „The Wall Street Journal”, „Le Monde”, „The Economist”, BBC, a nawet Al Dżaziry.
Dyscyplinującą rozmowę z Zełenskim odbyła przewodnicząca Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen.
Po dwóch dniach prezydent się wycofał i zapewnił, że natychmiast skieruje do Rady Najwyższej Ukrainy projekt ustawy, który przywróci niezależność NABU i SAP. Tak też się stało.
Korupcja epickich rozmiarów
Pod względem rozmiarów korupcji Ukraina może rywalizować tylko z Rosją. W październiku 2024 r. w Chmielnickim zatrzymana została Tetiana Krupa, szefowa Regionalnego Centrum Ekspertyz Medyczno-Społecznych. W jej mieszkaniu znaleziono prawie 6 mln dol. w gotówce.
Tetiana Krupa wydawała fałszywe zaświadczenia o niepełnosprawności mężczyznom, którzy chcieli uniknąć mobilizacji. W jej biurze śledczy znaleźli 100 tys. dol., sfałszowane dokumenty medyczne oraz listy „uchylających się od poboru” z fikcyjnymi diagnozami. Podczas przeszukania pani Tetiana wyrzuciła przez okno torbę zawierającą równowartość ponad 450 tys. euro.
Wśród jej „klientów” znalazło się 51 prokuratorów z regionu chmielnickiego, którzy uzyskali fałszywe zaświadczenia o niepełnosprawności, co pozwalało im uzyskać rentę inwalidzką oraz uniknąć mobilizacji. Jak podliczono, łączna kwota, jaką otrzymali stróże prawa z tytułu tych świadczeń, wyniosła co najmniej 1,2 mln euro!
Wybitne korzyści osiągnęli też szefowie Terytorialnych
Zakwaterowanie
„Mam już grób, wreszcie mogę spać spokojnie”, mówi Siostra, spoglądając na parafialne zaświadczenie wykupu i rezerwacji miejsca na cmentarzu na 20 lat. Siostra, która przeżyła już wszystkie złowieszcze diagnozy i prognozy lekarskie, żyjąca od trzech lat ze złośliwym nowotworem i jego dwoma przerzutami – dzięki temu, co powszechnie zwykło się nazywać „walką z rakiem”, a co oznacza mozolne poznawanie nowych progów bólu, nowych wymiarów własnej cierpliwości, czyli w tym wypadku zdolności do znoszenia cierpień, a także wolę życia, pozwalającą wytrzymywać rekordowe ilości wlewów chemii paliatywnej i jej konsekwencje. Siostra trzyma się życia tak mocno, że nawet śmierć ją podziwia i wciąż przygląda się jej z bezpiecznej odległości. Siostra, która jest już legendą oddziału onkologicznego, pociechą dla strapionych pacjentów, ulubienicą pielęgniarek i zagwozdką lekarzy, poszła osobiście do proboszcza pobliskiej parafii, aby „przed śmiercią pozałatwiać kilka spraw”.
„Chodź ze mną na cmentarz, zobaczmy, gdzie będę sobie leżała”, mówi i podaje mi papier, na którym widnieje sektor, rząd i numer miejsca. Idziemy; cmentarz ładnieje im dalej od bramy wejściowej, bo więcej miejsca, zielono, a tujowa aleja nie zasłania widoku na Klimczok. „Popatrz jak pięknie, będziesz mógł sobie tu przychodzić popisać na ławeczce. Bo będziesz przychodził do mnie, prawda?”, upewnia się Siostra, a ja jej mówię, że jeśli zdarzy mi się ją przeżyć, co przy jej nadprzyrodzonej odporności wcale nie jest takie oczywiste… „Och weź już, przestań – strofuje mnie Siostra. – Musisz do mnie przychodzić, bo sama tu się zanudzę”.
Dochodzimy do wyznaczonej kwatery, patrzymy na oznaczenia, liczymy i… jest. „Ty, ale tu ktoś leży”, mówi Siostra i faktycznie – pan Jerzy, umarł półtora miesiąca temu, a już się zadomowił, nagrobek ma, kwiaty i znicze, wygląda, jakby tu leżał z dawien dawna. Sprawdzamy jeszcze raz, liczymy, nic się nie zmienia. Siostra, by tak rzec, skonfundowana
A Marszałek by powiedział…
Histeria w sprawach imigrantów zapoczątkowana została przed laty przez Kaczyńskiego, który twierdził, że przywloką ze sobą zarazki nieznanych mu chorób i pierwotniaki. Już mniejsza o zarazki, ale te pierwotniaki! Samo to brzmiało złowrogo, szczególnie dla rodzimych pierwotniaków. Temat okazał się chwytliwy, a strach przed imigrantami świetnie nadawał się do administrowania, dając to, co wielu politykom jawi się jako wartość nadrzędna: wzrost słupków poparcia! Imigranci, biali z Ukrainy lub Białorusi, czy kolorowi z Afryki albo Azji, ku radości rodzimych narodowców zastąpili nieobecnych niemal w Polsce Żydów. Z kolei ogólny rasizm mógł zastąpić dotychczasowy wybiórczy, jakkolwiek by było, antysemityzm, a właściwie mało porywającą jego współczesną polską odmianę, czyli „antysemityzm bez Żydów”. Chociaż Braun robił, co mógł, a Mentzen w programowej piątce umieścił Żydów. W swoim, jak sądził, konserwatywnym programie (gdyby jeszcze wiedział, na czym konserwatyzm polega!) pisał: „Nie chcemy w Polsce Żydów, homoseksualistów…”. Co prawda z braku Żydów w Polsce antysemityzm koncentrował się raczej na Żydach z Brukseli, ale nie było to specjalnie porywające dla mas. Na szczęście pojawili się migranci.
Środowiska prawicowe szczuły na imigrantów, straszyły nimi, kłamiąc, że popełniają najokropniejsze przestępstwa (wiemy, że popełniają ich mniej niż Polacy), że pochłaniają środki z opieki społecznej, zajmują miejsca w kolejkach do lekarzy, a co najgorsze – szerzą islam! To znów kłamstwo, bo żadnych przywilejów, zwłaszcza nadanych im kosztem prawdziwych Polaków, nie mają. Na ogół pracują na takich stanowiskach, których Polacy przyjąć nie chcieli, i płacą podatki – w przeciwieństwie do nieroba Bąkiewicza, który w wieku prawie 50 lat jest utrzymywany jeszcze przez rodziców i dochodu narodowego nie przysparza. W dodatku ten Bąkiewicz ma czelność tworzyć bojówki, które pod nazwą Ruchu Obrony Granic przywłaszczają sobie uprawnienia organów państwowych i mają nas rzekomo chronić przed przybyszami, którzy są tu nielegalnie.
W czasie gdy skrajna prawica nakręcała antyimigrancką histerię, rząd w najlepszym razie milczał i nie reagował. Umizgiwał się do prawicowego elektoratu, jakby wierzył, że przeciągnie go na swoją stronę. Tymczasem tracił wyborców. Ludzie patrzyli ze zgorszeniem, jak prominentnym politykom Koalicji Obywatelskiej
Bodnar zaczął, Żurek dokończy
Nic nie jest wieczne. Zwłaszcza w polityce. Terminy przydatności partii są coraz krótsze. Za każdy błąd trzeba prędzej czy później zapłacić. W przypadku PiS pogrywanie interesem państwa i losem jego obywateli trwało tak długo, bo polityczna konkurencja nie potrafiła się ogarnąć. Trwała w letargu, jakby ją prezes K. zahipnotyzował. Gdy anty-PiS stał się władzą, miano rozliczyć złodziejskie rządy dojnej zmiany. Na razie za wiele z tego nie wyszło, więc sporo wyborców pokazało koalicji plecy. Jest jednak szansa, że wrócą.
Nareszcie prezes Kaczyński będzie mógł poznać prawdziwy sens słów, które opisują jego partię. Przypomni sobie, co naprawdę znaczą prawo i sprawiedliwość. Bo to on, przy udziale prezydenta Dudy i ministra Ziobry, wywrócił do góry nogami praworządność. Zasady, na których opiera się każdy system demokratyczny, zastąpiono neopraworządnością. Czymś, co miało gwarantować bezkarność rządom nazwanym dojną zmianą.
Rachunek za powszechne złodziejstwo, afery, przestępcze układy jest długi. Pora więc na rozliczenie sprawców. Równie surowe jak ich czyny. Ku pamięci tych, których może kusić łatwy dostęp do majątku państwowego. Bezkarność dojnej zmiany oznaczałaby szybki powrót tej szarańczy. Ośmieleni nieskutecznością koalicji w rozliczaniu przestępstw stali się, zwłaszcza po wyborze Nawrockiego, tak butni, że nie tylko zapowiadają szybki powrót na stare stanowiska, ale dodatkowo bezwzględną zemstę na wszystkich, którzy grzebią przy ich złodziejskiej przeszłości.
Dowodem bezczelności tego układu jest choćby poseł Horała, który już straszy ministra Żurka, że będzie pierwszym, który wyleci z rządu. Tak jakby miał na to wpływ. A przecież to Beata Szydło mówiła, że uczciwi nie mają czego się bać. Skąd więc tak powszechny w PiS lęk przed prokuratorem i sędziami? No skąd?
Adam Bodnar był dobrym ministrem w tych fatalnych dla praworządności czasach. Spuścizna po Kaczyńskim, Ziobrze i Dudzie to bagno wypełnione pułapkami. Zniszczyli, a przynajmniej mocno nadkruszyli, niezależne sądownictwo. Państwo prawa sprowadzili do prawa Kaczyńskiego, który przez osiem lat mógł wszystko.
Ale wszystko robił rękoma pomagierów. Bardzo dbał, by nie zostawiać śladów. Prof. Bodnar zaczął przywracanie praworządności z prokuratorami i sędziami często jeszcze tak powiązanymi z pisowskim układem, że sabotowali wszystkie jego działania sanacyjne
Po wyważonym, pilnującym legalizmu działań Bodnarze przyszedł sędzia Żurek. Wyborcy koalicji liczą na jego skuteczność w rozliczeniu dojnej zmiany. I na determinację w naprawianiu sądownictwa.
Czerwony gwiazdozbiór
Polska piłka klubowa wychodzi zza żelaznej kurtyny niemocy i partactwa
Nasze kluby wygrały w minionym tygodniu wszystkie mecze i awansowały w komplecie do kolejnych rund eliminacji pucharowych. Dla kibiców znękanych wieloletnią smutą pucharową tak szalone wieczory jak ten, w miniony czwartek, kiedy jedynie zaawansowani adehadowcy mieli szanse na satysfakcję, śledząc jednocześnie trzy mecze polskich drużyn, zachodzące na siebie czasowo, to coś wyjątkowego. W każdym z nich nasi strzelali, trafiali i zwyciężali – można od tego postradać zmysły, choć nie można się przejeść. Czuję się trochę jak w lipcu 1986 r., kiedy wraz z rodziną po raz pierwszy przekroczyliśmy żelazną kurtynę przy okazji odwiedzin u znajomych ojca w Wiedniu. Pierwszy z brzegu supermarket i nagle feeria zapachów, kolorów, zarazem oszałamiająca i upokarzająca, bo sobie człowiek w kilka sekund uświadomił, jak żyją ludzie w normalnym świecie.
Otóż polska piłka klubowa wychodzi zza żelaznej kurtyny niemocy i partactwa, dlatego ekscytujemy się każdym meczem, w którym nasi nie tylko unikają wpadek, ale pokonują rywali z polotem i finezją. Jest pięknie, coraz piękniej, choć przynajmniej dla Lecha zaczynają się teraz schody. Wiadomo, że w drodze do Champions League trafi się co najmniej na jednego giganta – w XXI w. tylko raz polski klub z racji rozstawienia we wszystkich rundach nie musiał zagrać z drużyną wyżej notowaną i skrzętnie to wykorzystał. W 2016 r., choć Legia pod wodzą Besnika Hasiego zaczęła sezon fatalnie, grała brzydko i nieskutecznie, potrafiła awansować do Ligi Mistrzów dzięki szczęśliwej drabince – trafiła na rywali z Bośni, Słowacji i Irlandii. Bywały za to „wtopy” we wczesnych fazach pomimo rozstawienia – w 2009 r. Wisła już w pierwszej rundzie odpadła z Levadią Tallin, Legia w drugiej fazie w 2018 r. ze Spartakiem Trnawą. Lech załatwił sprawę już w pierwszym spotkaniu, w rewanżu na Islandii mecz odbył się bez historii, gospodarze byli zdumiewająco nieporadni, zwłaszcza w ofensywie. Lechici robili masę kardynalnych błędów, z których rywale nie potrafili skorzystać, za to poznaniacy wykorzystali jeden z prezentów – gola zdobyli pressingiem, wystarczyło odrobinę nacisnąć i wikingowie się pogubili. Mikael Ishak, najlepszy w historii Lecha pucharowy snajper miał okazję poprawić swoje statystyki.
Ale z taką grą Lech nie ma żadnych szans przeciw kolejnemu rywalowi – w środę na stadionie w Poznaniu Kolejorz zmierzy się z Crveną zvezdą Belgrad. Przy okazji: nie rozumiem, dlaczego gros dziennikarzy uparcie się błaźni, błędnie odmieniając pierwszy człon nazwy, która oznacza oczywiście czerwoną gwiazdę. Słyszymy więc o Crvenie, czasem nawet o… Krwenie, zamiast o Crvenej – toż nie trzeba być poliglotą, żeby się tutaj odnaleźć, wystarczy odrobina słuchu.
Ekipa ze stolicy Serbii to najsłynniejszy i najbardziej utytułowany klub z Bałkanów – zdobywca najcenniejszych trofeów klubowych na świecie (Puchar Mistrzów i Puchar Interkontynentalny w 1991 r.), a także finalista Pucharu UEFA w 1979 r. U schyłku lat 70. Zeszłego wieku jugosłowiański jeszcze wtedy klub nie miał łatwej ścieżki do finału, zwłaszcza że już w pierwszym meczu dostał solidnie lanie od enerdowskiego Dynama Berlin – 2:5. W rewanżu udało się odrobić straty, ale na dalszej drodze stawały kluby angielskie i hiszpański – dopiero w finałowym dwumeczu silniejsza okazała się Borussia Mönchengladbach z niesamowitym Duńczykiem Alanem Simonsenem. Prym wtedy wiedli w Crvenej Dušan Savić, Miloš Šestić i Vladimir Petrović, który po latach jako asystent trenera powiódł swój klub do zwycięstwa w Pucharze Mistrzów. Tuż przed rozpadem Jugosławii i wybuchem wojny domowej, wiosną 1991 r., drużyna złożona z reprezentantów wszystkich republik odniosła największy sukces w historii bałkańskiej piłki. Obok Serbów
Za zieloną kanapą VeloBank
Głupio, głupiej, VeloBank. Tak można najkrócej opisać kampanię wizerunkowo-produktową tego banku.
Tym, którzy jeszcze oglądają telewizję, reklamy VeloBank wdzierają się do domów. Bez zaproszenia. Namolnie. Raz po raz. Tak jakby z VeloBanku spadał na nas złoty deszcz i kasa rozdawana prawie za darmo. W amerykańskim banku (80,2% udziałów ma amerykański fundusz SEC Cerberus Capital Management) prawie za darmo oznacza pożyczkę gotówkową 9,9% na dowolny cel. W USA taką ofertę by wyśmiali, ale co szkodzi spróbować z Polakami. Słyszeli przecież, że nad Wisłą ciemny lud kupi, bo „amerykańskie”.
VeloBank pojawił się w Polsce we wrześniu 2022 r., gdy Bankowy Fundusz Gwarancyjny przeprowadził restrukturyzację Getin Noble Bank SA. W styczniu tego roku Wojewódzki Sąd Administracyjny orzekł, że było to niezgodne z prawem. Czyli wątpliwa jest podstawa prawna przejęcia przez VeloBank najwartościowszych części Getinu.
VeloBank ściga złotówkowych klientów byłego Getinu dziesiątkami telefonów, nęka wezwaniami. I stuzłotowymi karami za dzień zwłoki w spłacie kredytów. Takie są kulisy reklam z piękną zieloną kanapą, na której siedzi znana aktorka.
Wielojęzyczni
Uczą się języków od najmłodszych lat – codziennie
Natalia Wieczorek – nauczycielka z Międzychodu, absolwentka czterech filologii (angielskiej, rosyjskiej, hiszpańskiej i włoskiej) na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, planuje dwie kolejne. Ma osiem certyfikatów szkół językowych.
Aleksander Sikorski – maturę w Gnieźnie zdał na poziomie rozszerzonym z czterech języków obcych, obecnie komunikuje się w 15. Student hebraistyki na Wydziale Etnolingwistyki UAM, lektor i trener nauki języków.
Opowiedzcie o sobie.
Aleksander Sikorski: Jestem 21-letnim poliglotą samoukiem. Tego lata ukończyłem licencjat na poznańskiej hebraistyce, przede mną studia magisterskie z tego zakresu oraz kolejne kierunki studiów (oczywiście filologie). Od ponad 10 lat zajmuję się nauką języków obcych, interesuję się szeroko pojętymi naukami humanistycznymi: historią, literaturą, filozofią czy religią. Na co dzień jestem też dumnym przewodniczącym prężnie działającego Koła Naukowego Hebraistów UAM.
Natalia Wieczorek: Samorozwój i samorealizacja w sferze filologiczno-pedagogicznej to moja pasja i powołanie. Jestem nie tylko filologiem i nauczycielem, ale także oligofrenopedagogiem, logopedą klinicznym, neurologopedą, psychologiem, doradcą zawodowym, pedagogiem szkolnym i specjalnym, certyfikowanym terapeutą behawioralnym w nurcie CBT i terapeutą TUS, terapeutą ręki i stopy, trenerem edukacji włączającej i trenerem grafomotoryki. Komfort i dobrostan moich uczniów nieustannie motywują mnie do poszerzenia kompetencji.
Kiedy przyszła do was świadomość, że języki to jest to?
NW: Odkąd sięgam pamięcią, nieopisaną radość sprawiało mi słuchanie audycji radiowych oraz oglądanie programów telewizyjnych w różnych językach. Uwielbiałam i nadal uwielbiam odkrywać podobieństwa i różnice między nimi, naśladować melodię zwrotów używanych przez bohaterów.
AS: Zaczęło się naturalnie w dzieciństwie, gdy jako dwulatek mówiłem pierwsze słowa po angielsku. W szkole podstawowej doszedł niemiecki, a także inne języki europejskie, których spontanicznie uczyłem się na własną rękę. Po opanowaniu podstaw hiszpańskiego, francuskiego czy rosyjskiego postanowiłem poznać także języki mniejszych narodów. Co roku dokładałem sobie po kolejnym, kontynuując oczywiście naukę wcześniejszych (tak zostało do dziś). Myślę, że to właśnie te mniej popularne języki (jak węgierski czy litewski) uświadomiły mi, jak bardzo fascynuje mnie nauka nowych słów, dźwięków, systemów gramatycznych, porównywanie ich, a także poznawanie poszczególnych kultur. Byłem wtedy gimnazjalistą, ale pasja pozostała do dziś, dzięki czemu jestem spełnionym hebraistą, który w liceum zainteresował się kulturą żydowską, judaizmem i Izraelem, a obecnie realizuje się w tym zakresie naukowo.
Podsumowując: mówicie, czytacie, piszecie w językach…
NW: …angielskim, rosyjskim, hiszpańskim, włoskim, niemieckim, portugalskim, czeskim, japońskim oraz ukraińskim.
AS: Aktualnie znam w stopniu co najmniej komunikatywnym 15 języków obcych, w tym kilka biegle (niemiecki, hiszpański, francuski, rosyjski oraz hebrajski). Znaczną większość stanowią języki europejskie (m.in. włoski, węgierski, litewski, duński, ukraiński, rumuński czy grecki), ale od tego roku uczę się również arabskiego.
Oboje nauczacie języków. Jakie cechy powinien mieć dobry nauczyciel języka obcego?
NW: To czarodziej, który stara się ulepszyć świat uczniów. Naucza, ale również uczy się od nich, ponieważ należy pamiętać, że nauczanie to proces binarny, dwutorowy, oparty na wzajemnym zrozumieniu, empatii, szacunku oraz aktywnym uczestnictwie każdej strony. Dobry nauczyciel to specjalista, który ma supermoc edukowania, otwiera drzwi, wskazuje drogę i tworzy nowe możliwości.
AS: Pięknie powiedziane! Dodałbym, że potrafi nie tylko przekazać wiedzę, ale też zainspirować, zarazić pasją oraz pokazać, że wszystko zależy od nas, naszej determinacji i dociekliwości. Poza tym nauczyciel powinien stworzyć przestrzeń, w której uczeń przestaje się bać popełniać błędy. To ktoś, kto wierzy w potencjał drugiego człowieka, zanim ten sam uwierzy w siebie. Czasem wystarczy jedno dobre słowo, jeden gest wsparcia – i otwierają się nie tylko drzwi językowe, ale i te wewnętrzne. To zawód serca.
Jakich zasad warto przestrzegać, by osiągnąć swój cel językowy? Jakie metody nauki są najlepsze?
AS: Należy kierować się własnymi potrzebami i preferencjami oraz próbować różnych metod w celu znalezienia tych pasujących do naszego stylu nauki. Słowem kluczem jest dla mnie także dociekliwość – warto sprawdzać, weryfikować i drążyć, by znać np. wiele kontekstów użycia danego
Mój prezydent Lech Kaczyński
Zaciskam zęby, wystukując na klawiaturze ten tytuł, lecz czy naprawdę jest w nim coś dziwnego? Jestem obywatelem Rzeczypospolitej, więc każdy jej prezydent jest „mój”. Oczywiście sprawa się komplikuje w praktyce, bo określenie takie powinno odnosić się tylko do osób dysponujących demokratycznym mandatem i sprawujących swój urząd zgodnie z konstytucją. Te dwa warunki spełniał właściwie tylko Aleksander Kwaśniewski. Wojciecha Jaruzelskiego wybrało Zgromadzenie Narodowe niedysponujące pełnym demokratycznym mandatem, Lech Wałęsa falandyzował prawo, Bronisław Komorowski ustanowił antypaństwowy Dzień Żołnierzy Wyklętych… Ale czy ma to znaczyć, że cała powyższa trójka to prezydenci niepełni, ułomni, nieprawdziwi? W takim razie trzeba by zdelegitymizować Ignacego Mościckiego!
A Lech Kaczyński? Na pewno nie był prezydentem wszystkich Polaków. Na pewno dokonał upartyjnienia swego urzędu, obniżył jego godność i autorytet. Taki był od samego początku, od wieczoru wyborczego, gdy meldował bratu-prezesowi „wykonanie zadania”. Pod pewnym względem był nawet gorszy od brata, bo manipulował historią. Był przy tym nieporadny i nieobyty, a przede wszystkim nieodpowiedzialny: w roku 2008, w Tbilisi, wypowiedział Rosji jakąś dziwaczną wojnę-nie-wojnę („Jesteśmy tu, aby podjąć walkę!”). Ale czy również takie okoliczności mają wystarczyć, by nie był to mój prezydent?
Moim prezydentem był nawet Andrzej Duda. Wprawdzie przed 10 laty czułem zażenowanie, gdy swe prywatne wyjazdy zarobkowe rozliczał jako działalność poselską, gdy sam siebie nazywał „niezłomnym”… Ale jeszcze 16 listopada 2015 r., gdy „ułaskawił” Mariusza Kamińskiego, pozostał mimo wszystko moim prezydentem, bo był nim z majestatu sprawowanego urzędu. Dopiero gdy nocą z 2 na 3 grudnia 2015 r. przyjął ślubowanie od sędziów Trybunału Konstytucyjnego wybranych nieprawomocnie, wszelkie złudzenia prysły i odtąd mogłem mówić już tylko „dr Duda”. A kolejne jego popisy jedynie mnie w tym utwierdzały.
Za chwilę jednak będziemy mieć wreszcie nowego prezydenta. Ale tu kłopot pojawia się wcześniej niż kiedykolwiek. Ważność wyboru dr. N. stwierdziła Izba Kontroli Nadzwyczajnej i Spraw Publicznych, a ona nie jest sądem. Różne były sposoby wyjścia z tej sytuacji: przyjęcie ustawy incydentalnej, przekazanie
a.romanowski@tygodnikprzeglad.pl
Prawo do godnej śmierci
Włochy, jako jedyny kraj w Europie, umożliwiły dokonanie samobójstwa wspomaganego mimo luki ustawodawczej
Eutanazja a samobójstwo wspomagane
Choć oba pojęcia dotyczą zakończenia życia w sytuacji nieuleczalnej choroby i cierpienia, różnią się formą wykonania. W przypadku eutanazji to osoba trzecia – najczęściej lekarz – bezpośrednio podaje śmiertelną substancję, kończąc życie pacjenta. Natomiast przy samobójstwie wspomaganym lekarz jedynie udostępnia środek farmakologiczny, a samą czynność jego przyjęcia wykonuje pacjent, z własnej woli i decyzji. Kluczowa różnica polega na tym, kto dokonuje ostatecznego aktu – pacjent czy osoba trzecia.
Eutanazja jest legalna tylko w kilku krajach, pod ściśle określonymi warunkami. Samobójstwo wspomagane (asystowane) jest dozwolone w 28 krajach na świecie. W Europie są to: Hiszpania, Portugalia, Francja, Holandia, Belgia, Luksemburg, Niemcy, Szwajcaria, Austria i Włochy.
Korespondencja z Rzymu
„Każde życie – nawet w najbardziej skrajnych warunkach – jest warte przeżycia. Ale to my i tylko my mamy prawo wybierać”, powiedziała Laura Santi, dziennikarka z Perugii, od lat chora na stwardnienie rozsiane. 21 lipca 2025 r., w wieku 50 lat, Laura zmarła we własnym domu po samodzielnym podaniu sobie śmiertelnej dawki środka farmakologicznego. Jest dziewiątą osobą we Włoszech – i pierwszą w Umbrii – która uzyskała prawo do dokonania wspomaganego samobójstwa.
„Kiedy będziecie czytać te słowa, mnie już nie będzie, bo postanowiłam przestać cierpieć. Choć decyzja była znana wszystkim, ten gest dokonuje się w ciszy i przyniesie ból, bo wielu nie będzie mogło się pożegnać. Proszę o zrozumienie. To akt ostateczny, wymagający stalowych nerwów. Jak mogłabym przeżyć to spokojnie, dokładając żałobę do przedwczesnej żałoby, ból do bólu?”, napisała w liście pożegnalnym. Opis jej cierpienia nie pozostawia obojętnym: „Za uśmiechem na zdjęciu kryła się codzienność pełna bólu i coraz większej niemocy. Nie mogłam już wykonać najprostszego gestu ani cieszyć się życiem. A to dla mnie oznacza godność”.
Przez dwa i pół roku Laura Santi walczyła prawnie o dostęp do wspomaganego samobójstwa. Lokalna służba zdrowia w Perugii wydała zgodę dopiero w czerwcu 2025 r. Środek i sprzęt dostarczyła bezpłatnie służba zdrowia, a procedurę wspomógł wolontariacki personel medyczny. „Miałam czas, by dojść do tej decyzji i by ją zmienić. Pozwoliłam sobie skosztować ostatnich okruchów życia – pożegnać miejsca, ludzi, kolory, niebo… Żyj tak, jakby każdy dzień był ostatni – mówią. Niemożliwe? Ja prawie to osiągnęłam”, pisała dziennikarka.
Laurze do końca towarzyszył mąż Stefano, wspierający ją także w walce o prawa pacjentów – kobieta była aktywistką Stowarzyszenia im. Luki Coscioniego. Oto jej ostatnie słowa: „Zaraz umrę. Czuję ogromną wolność od cierpienia i piekła codzienności. (…) Pamiętajcie o mnie i nigdy nie przestawajcie walczyć, nawet jeśli walka wydaje się beznadziejna”.
DJ Fabo i proces Marca Cappata
O prawo do godnej śmierci we Włoszech od lat walczą Partia Radykalna i Stowarzyszenie im. Luki Coscioniego. Ten ekonomista i polityk zachorował w 1995 r. na stwardnienie zanikowe boczne, a wraz z postępem choroby stał się symbolem walki o samostanowienie i wolność jednostki oraz prawa obywatelskie, w tym prawo do eutanazji, dostęp do badań nad embrionami, aborcję czy wspomaganą prokreację. W 2001 r. został przewodniczącym Partii Radykalnej, rok później powstało stowarzyszenie jego imienia. Zmarł w 2006 r.
We Włoszech – kraju o silnym wpływie Watykanu – eutanazja długo pozostawała tabu. Początkowo Watykan odrzucał ją jednoznacznie (sprawa Eluany Englaro) i sprzeciwiał się prawu do wspomaganego samobójstwa, wpływając na kolejne rządy, by nie regulowały tej kwestii. W czasach papieża Franciszka stanowisko nieco się zmieniło: Kościół katolicki podkreśla świętość życia, ale uznaje również zasadność zawieszenia terapii, które skutkują uporczywym leczeniem. Punktem zwrotnym była głośna sprawa DJ Fabo i orzeczenie 242/2019 Trybunału Konstytucyjnego.
Fabiano Antoniani, znany jako DJ Fabo, 40-letni muzyk i producent, po wypadku samochodowym stracił wzrok i władzę w czterech kończynach. Po latach całkowitej zależności i cierpienia bez nadziei na poprawę jego życzeniem było umrzeć z godnością we własnym kraju. Ponieważ włoskie prawo tego nie umożliwiało, zwrócił się o pomoc do Stowarzyszenia im. Luki Coscioniego i Marca Cappata – polityka, działacza Partii Radykalnej, byłego eurodeputowanego i członka stowarzyszenia. Cappato odwiózł go do szwajcarskiej kliniki, gdzie 27 lutego 2017 r. DJ Fabo poddał się wspomaganemu samobójstwu po badaniach lekarskich i psychologicznych potwierdzających jego świadomą decyzję. „Dotarłem do Szwajcarii nie z pomocą państwa, lecz dzięki Marcowi Cappatowi, który uwolnił mnie od piekła bólu. Będę mu dziękował aż do śmierci”, napisał w pożegnaniu.
Po powrocie do Włoch Cappato zgłosił się na policję, oskarżając siebie o pomoc w samobójstwie. Chciał sprowokować proces, by zmusić wymiar sprawiedliwości do zajęcia stanowiska wobec luki ustawodawczej. Sprawa trafiła do sądu w Mediolanie, a następnie do Trybunału Konstytucyjnego. Ten zaapelował do parlamentu o uregulowanie luki legislacyjnej, po raz pierwszy
Rektor komendant od Ziobry
Dość powszechne jest narzekanie na poziom absolwentów uczelni. I słusznie. Bo czegóż mogą uczyć w wyższych szkołach niczego albo gotowania na gazie? Studentki mają tam jeszcze gorzej, bo muszą uciekać przed wykładowcami – dewiantami mylącym uczelnie z agencjami towarzyskimi. Jak to było w Akademii Wymiaru Sprawiedliwości (AWS), powołanej w 2018 r. przez Zbigniewa Ziobrę. Tamże po zeznaniach 28 osób pogoniono dr. hab. Jarosława Szczepańskiego. W kuźni politycznych kadr dla partyjki Ziobry za wyższą ocenę pan doktor dawał dziewczynom trzy klapsy w pupę. I proponował dużo więcej czułości. Na czele tej uczelni stoi rektor komendant dr Michał Sopiński. Jeszcze rektor. Bo AWS ma być zlikwidowana i zastąpiona Akademią Służby Więziennej. Jeśli prezydent podpisze ustawę likwidacyjną, to skończy się ten kuriozalny eksperyment z rektorem komendantem.