„Boss” jeszcze się podniesie?

„Boss”  jeszcze się podniesie?

Beenhakker jest już wypalony i znerwicowany, coraz gorzej wychodzi mu wyciąganie wniosków

Sądziłem, że Leo Beenhakker w obliczu finałów Euro 2008 nie popełni błędów trenerów, jacy z reprezentacją Polski pracowali w XXI w. i też przy okazji wielkich turniejów. Tymczasem Beenhakker pogubił się jeszcze bardziej, wypadł gorzej niż poprzednicy, a różnica polega na tym, że selekcjonerskie stanowisko – w odróżnieniu od nich – zachował.
Jerzy Engel między eliminacjami a finałami mistrzostw świata 2002 zaczął się gubić już niemal zaraz po awansie. Uwikłał się w pisanie książki, kampanie reklamowe. Podkreślał, że selekcję na dobrą sprawę zakończył z chwilą zakończenia eliminacji.
Porażki drużyny z wiosny 2002 r. raczej niczego trenera nie nauczyły. Na zgrupowaniu przed wyjazdem na World Cup chciał taśmowo, metodą uderzeniową, wyrównać poziom wytrenowania poszczególnych zawodników, ale… raczej ich „zajechał”. I w Korei doszło do krachu, już po dwóch meczach było wiadomo, że z grupy nie wyjdziemy.
Paweł Janas w obliczu mistrzostw świata 2006 pogubił się nieco później. Ale i on miał marne wyniki meczów kontrolnych, i on nie poradził sobie z różnicami w stopniu wytrenowania kadrowiczów. I nawet on, człek wyjątkowo mało medialny, połknął haczyk reklamowy. Jednak najwięcej dla popsucia atmosfery w kadrze i wokół siebie zrobił, przedłużając – całkiem odwrotnie niż Engel – selekcję do ostatniej chwili i zaskakując powołaniami nawet swych najbliższych współpracowników.
A na boiskach Niemiec? Krach jak w Korei, też już po dwóch meczach byliśmy za burtą, trzeci mecz stawkę miał zerową.

Holandyzacja
I tak gdzieś w marcu tego roku rozmyślałem sobie. Że Beenhakker ma świetny kontrakt, więc nie będzie się rozmieniał w reklamach. Że ma trochę sukcesów na koncie, więc awans do Euro nie powinien przewrócić mu w głowie. Trener doświadczony, a jednocześnie dopiero mający zadebiutować na finałowej scenie mistrzostw Europy. To też przemawiało za nim, bo potęgowało rangę wyzwania. Poza tym startował już w dwóch finałowych turniejach mistrzostw świata – w 1990 r. ze swoją Holandią, w 2006 r. z Trynidadem i Tobago – ale żadnego z siedmiu meczów nie wygrał, więc stanie na głowie, by przełamać tę passę. Tak sobie myślałem…
Tym bardziej że Beenhakker na ostatnią fazę przygotowań do Euro dokooptował do sztabu jeszcze jednego swego rodaka – Michaela Lindemanna, specjalistę od przygotowania fizycznego. Wydawało się to dobrym ruchem, szczególnie wobec konieczności zasygnalizowanego wyrównania różnic między poszczególnymi kadrowiczami. Jedni przecież grali w klubach więcej, drudzy mniej, jedni kończyli sezon ligowy już w połowie kwietnia, drudzy dopiero w maju.
A właśnie na tym połamali się Engel i Janas. Wierzyłem w potrzebę i zasadność misji Lindemanna, choć trochę podejrzeń, że to niestety głównie specjalista od autokreacji, nabrałem po przeczytaniu w „Rzeczpospolitej” tekstu red. Michała Kołodziejczyka. Dziennikarz ten, uchodzący za tubę Beenhakkera, pisał bowiem o Lindemannie i jego metodach, znając je tylko z opowiadań, z takim zachwytem i entuzjazmem, jak mały Kazio, kiedy po raz pierwszy zobaczył samolot. Przy patentach Lindemanna miało jakoby się chować wszystko inne istotne w dziedzinie badania ludzkiego organizmu, łącznie z dokonaniami NASA czy – w futbolu – sławnego laboratorium MilanLab…
Wtedy właśnie, u schyłku marca, Polska w Krakowie przegrała 0:3 ze USA i to był początek totalnego odwrotu kadry Beenhakkera, kryzysu jego metod. Zaczęły się dziać albo stopniowo wychodzić na jaw rzeczy niesłychane.
„Boss”, jak kazał na siebie mówić pan Leo, nie oparł się magii reklamowej. On zatem zarabiał dodatkowo, a holandyzacja kosztowała, ale nie jego. Jan de Zeeuw, jako dyrektor sportowy, był w tym sztabie od początku. Złośliwi twierdzą, że tak zapracowany, że do dziś nie miał kiedy zawiesić licencji agenta od handlu piłkarzami, choć obiecywał to już w sierpniu 2006 r. Dlatego trudno się dziwić, że właśnie z nim i jego kontaktami kojarzono powołania dla tak słabych piłkarzy jak Michał Pazdan czy Tomasz Zahorski, a pominięcie w kadrze na Euro Radosława Matusiaka czy Radosława Majewskiego. Holandyzacja dotknęła też Tomasza Kuszczaka, Frans Hoek doprowadził bowiem do sytuacji, że bramkarz ten czuł się wyobcowany, a kontuzja wykluczająca go z Euro to efekt m.in. takiego traktowania.
Najbardziej jednak namieszał Lindemann, bo nie tylko nie wyrównał poziomu przygotowania, ale jeszcze go osłabił, doszło przy tym do sporej liczby kontuzji. Biało-czerwoni na mistrzostwach pokazali futbol… człapiący, jeszcze przed pierwszym meczem do domu został odesłany Jakub Błaszczykowski, szybko w tym pierwszym meczu „rozsypał się” Maciej Żurawski. Zdrowie stracił też Mariusz Lewandowski, ale on zaciskał zęby i grał.
Beenhakker wespół z Lindemannem zamiast jakoś optymalnie przygotować drużynę, przetrenowali ją. Choć PZPN spełniał wszystkie zachcianki „bossa”. Chciał on, by Brazylijczyka Rogera Guerreirę z Legii Warszawa uczyniono Polakiem, to uczyniono. Chciał, by jego rodaków jakoś godziwie opłacać, to opłacano. Sam tylko Lindemann za spapraną robotę otrzymał z PZPN ponoć aż 50 tys. euro, a Hoek za samo tylko zimowe zgrupowanie na Cyprze – 40 tys. euro.
Polscy asystenci zarabiali znacznie mniej, z dnia na dzień byli przez Beenhakkera traktowani gorzej. Ale kiedy Dariusz Dziekanowski już po rozstaniu się ze sztabem ujawnił mało sympatyczne praktyki „bossa”, dostał od niego i szefów PZPN ripostę, że sam nie jest święty i niech się cieszy, że w ogóle zaistniał w sztabie. Merytorycznie do jego opinii jakoś się nie odniesiono.
Choć Beenhakker nieustannie opowiada o wspaniałej atmosferze w kadrze, do wspaniałości tej od pewnego czasu zaczęło być bardzo daleko. Selekcjoner np. przez kilka tygodni w ogóle nie odzywał się do Euzebiusza Smolarka, któremu notabene w maju pozwolił na zgrupowanie do Niemiec przyjechać ze znacznym opóźnieniem. W tym czasie piłkarz ten gubił formę poprzez udział w akcjach reklamowych, promocyjnych czy marketingowych. A kiedy w marcu raz jedyny powołany został do kadry Artur Wichniarek, w końcu znaczący napastnik w hierarchii niemieckiej Bundesligi, Beenhakker nie widział potrzeby, by poznać go osobiście, porozmawiać choćby przez minutę.

Cztery razy „źle”
Tracąc kontrolę nad sytuacją, Beenhakker, tak wielbiony w naszym kraju, w coraz bardziej niesmaczny sposób zaczął pouczać Polaków, nawet jak mamy żyć i myśleć. Od pewnego czasu bardzo źle żyje z dziennikarzami, reagując na nich zazwyczaj histerycznie.
Lwowski incydent alkoholowy, już po Euro, ten z sierpnia 2008 r., na pewno nie był pierwszy. Zbigniew Koźmiński, rzecznik PZPN, ujawnił, że balangę kadra urządziła sobie przy okazji przywołanego już tu meczu z USA w Krakowie, a kilku reprezentantów ostro piło także przed meczem (a nie tylko po!) z Kazachstanem w Warszawie.
„Boss” coraz bardziej się gubił. Trudno w tej sytuacji dziwić się, że nasz występ na Euro wyglądał tak fatalnie. Bez stylu, bez dobrych wyników. Engel i Janas przynajmniej wygrali swoje ostatnie mecze, w latach 2002 i 2006, będąc już za burtą, a tu skończyło się na zaledwie jednym remisie.
Tym samym Beenhakker, zamiast przełamać swą turniejową niemoc, tylko ją pogłębił. Ma już 10 wielkoturniejowych meczów bez zwycięstwa. Ale jak tu marzyć w ogóle o dobrej grze, skoro tak, a nie inaczej wyglądało ostatnie pół roku przygotowań, skoro trójstopniowa selekcja miała charakter bardziej medialny, pokazowy niż rzeczywisty.
Na boiskach Klagenfurtu i Wiednia szwankowały wszystkie elementy. Drużyna – źle przygotowana, skład – źle zestawiony, taktyka – źle wymyślona, system gry – źle dobrany.

Po roku 2008 jest 2010
Co robi honorowy facet po takim krachu? Podaje się do dymisji i ucieka, płonąc ze wstydu. Tym bardziej że zapowiadał walkę o złoto, a jego zespół znalazł się w gronie outsiderów.
Ale przebiegły i zarazem pazerny Holender nie po to u szczytu swego powodzenia, na wszelki wypadek jeszcze przed przypieczętowaniem awansu, w listopadzie zeszłego roku, przedłużył kontrakt, zapewniając sobie znaczną podwyżkę, by w chwili, kiedy jego akcje gwałtownie spadły, rezygnować z tak lukratywnej posady.
Brakowało jednak po Euro uderzenia się w pierś, jakiegoś choćby najmniejszego przejawu pokory. Posadę Beenhakker ocalił m.in. dzięki zaskakująco dużemu poparciu w sondażach. Poza tym nowy kontrakt został tak skonstruowany, że odejście „bossa” wiązałoby się z ogromnym odszkodowaniem. W każdym razie z PZPN pan Leo dostał nakaz wymiany sztabu, w tym zredukowania frakcji holenderskiej. I strukturę osobową sztabu trochę podmienił, z Holendrów (wyłączając skompromitowanego Lidemanna, który zresztą dostał pracę gdzie indziej) jednak nie zrezygnował.
Dwa lata jego pracy u nas pokazały, że wyżej pewnego pułapu nie podskoczy. Skala wyzwań po prostu go przerosła. Przecież z Realem Madryt sukcesy odnosił tylko na arenie krajowej. Trudno oczekiwać, że w swym drugim polskim okrążeniu, etapie związanym z eliminacjami mistrzostw świata 2010, będzie w stanie coś jeszcze z siebie wykrzesać. Niby o dwa lata mądrzejszy, a jakby… o dwa lata mniej pomysłowy. Pozbawiony już tej pasji, ognia, nerwu. Po raz drugi nie zadziałają raczej te niby motywacyjne kity w stylu: „przejście na jasną stronę księżyca”, „kształtowanie ducha drużyny”, „international level (międzynarodowy poziom)”, „Majewski to polski Fabregas, a Lisowski polski Roberto Carlos”.
Dlatego po Euro 2008 z niepokojem patrzyłem w przyszłość. I już pierwszy mecz, choć pan Leo miał ponad dwa miesiące na rewizję swego podejścia do tematu, pokazał, że proces staczania się polskiej reprezentacji trwa. Doszło do porażki 0:1 we Lwowie z Ukrainą, przy czym smucił nie tylko wynik, ale i to, że powołano nie najmocniejszą kadrę, że została ona zestawiona i ustawiona fatalnie. W dodatku wyszła na jaw afera rozrywkowo-alkoholowa, z udziałem najlepszego bodaj polskiego piłkarza – bramkarza Artura Boruca, niezłego defensora Dariusza Dudki (wcześniej starannie wyciszano jego wielce naganny życiorys) i obiecującego pomocnika Radosława Majewskiego.
A potem nadszedł koszmarny mecz ze Słowenią już o punkty, o stawkę. Tylko remis (1:1) u siebie na początek eliminacji World Cup 2010. Na Beenhakkera posypała się już wręcz lawina gromów. We Wrocławiu szczególnie dały o sobie znać braki w przygotowaniu wytrzymałościowym i fizycznym.

Co dalej?
Pan Leo jest już wypalony i znerwicowany, coraz gorzej wychodzi mu wyciąganie wniosków. Wyjazdowe zwycięstwo 2:0 nad San Marino niczego nie poprawia, bo styl gry był żenujący i cieszą tylko punkty. Jedyny plus polega na tym, że punkty już na samym początku eliminacji stracili także nasi najgroźniejsi rywale, Czesi i Słowacy. Właśnie z nimi zagramy w październiku. I żeby to jakoś wszystko odmienić, skierować na dobre tory, nawet nie mając racjonalnych podstaw, potrzebnych jest sześć punktów. Słowem: dwa tak efektowne zwycięstwa, jak to nad Portugalią z jesieni 2006 r. Ale czy wypalonego i skłóconego z niemal wszystkimi Leo Beenhakkera w ogóle jeszcze stać choćby na myślenie o takim cudzie?

Wydanie: 2008, 38/2008

Kategorie: Sport

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy