Jeszcze o listach

Jeszcze o listach

Pisząc tydzień temu o listach Giedroycia i Miłosza, pominąłem kilka problemów, ale nie pozbyłem się ich z głowy. Marzeniem Giedroycia, jak sam pisze, była rewolucja antykomunistyczna w Polsce i całym bloku wschodnim. Cały czas towarzyszyła mu niepewność, co może być potem. W roku 1969 pisał: „Politycznie stoimy przed narastaniem nacjonalizmów typu nazistowskiego. To jest w samej Rosji, tak jest na Ukrainie i w innych republikach, tak jest w samej Polsce, gdzie »moczaryzm« praktycznie podbił całe społeczeństwo, z Wyszyńskim i Kościołem włącznie”. Moczaryzm oznacza tu nie narodowy komunizm – prymasa Wyszyńskiego nie mógł o komunizm posądzać – lecz narodowe samouwielbienie, jawnie lub skrycie wrogie sąsiadom lub mniejszościom. Miłosz niemal do końca PRL obawiał się, że po upadku marksizmu jedyną siłą krystalizującą przekonania w Europie Wschodniej będą „dzikie nacjonalizmy i faszyzmy. Nazizm, faszyzm – to są słowa źle dobrane i trzeba je traktować jako niedyskursywne wskazanie palcem na nadciągające niebezpieczeństwo. Czy te przestrogi miały sens, czy było w nich coś prawdziwego? Moja odpowiedź jest twierdząca. Tylko w Rosji wielkoruski nacjonalizm został zepchnięty z powierzchni życia politycznego, wyrugowany z mediów, z gry wyborczej i obecnie dopuszczany jest tylko do antyputinowskich manifestacji. Ludzie tacy jak wiele mogący w pewnym okresie Aleksander Jakowlew zdali sobie sprawę, że byłby on groźnym, może śmiertelnym zagrożeniem dla wielonarodowościowej i w części muzułmańskiej Rosji. W Polsce agresywne samouwielbienie narodowe, wyrażane wprost lub kamuflowane łagodzącymi słówkami, stało się oficjalną ideologią. Nie jest to faszyzm; faszyści żywych ludzi zamieniali w trupy, polski „patriotyzm” tym się charakteryzuje, że trupy usiłuje zamienić w żywych ludzi. Niebagatelna to różnica, ale w jednym i drugim przypadku znajdujemy się w szpitalu wariatów. W chwili gdy to piszę, Sejm debatuje nad zamianą zwłok z katastrofy smoleńskiej, podobno wszystkie mają być ekshumowane, może kogoś uda się uratować. Najpierw z redaktorem „Kultury” kontaktowały się bezpośrednio nieliczne osoby z kraju i czyniły to dyskretnie. W miarę gierkowskiej, a później „jaruzelskiej” liberalizacji było ich coraz więcej, wreszcie Giedroyc mógł sobie wyrobić opinię o opozycyjnej inteligencji na podstawie próbki statystycznie reprezentatywnej. Jego niepokój co do przyszłej Polski jeszcze się wzmógł. Pisze w liście: „W ogóle postawa tzw. środowiska jest okropna. Dużo ich teraz tu przyjeżdża i każde takie spotkanie wprost odchorowuję”. Była to najbardziej może kulturalna część opozycji – dopieroż by ciężko odchorował zetknięcie z tymi, co właśnie debatują o pomyleniu zwłok! Jego sympatia przeszła na Aleksandra Kwaśniewskiego z czasu pierwszej kadencji, rozczarował się jednak z powodu jego przeorientowania się w stronę prawicy. O Giedroyciu wiele napisano, lecz nie mam wrażenia, że temat został wyczerpany. Najbardziej interesująca jest oczywiście „Autobiografia na cztery ręce”, wspólne dzieło bohatera i Krzysztofa Pomiana, nie oczekuje się jednak od autobiografii pełnego obiektywizmu. Monografia Magdaleny Grochowskiej jest bardzo ładną i uczciwą książką, widzi się jednak, że w polityce najbardziej autorkę interesuje strona towarzyska. Do rozumienia roli politycznej Redaktora i środowiska „Kultury” autorka nie dąży. Nie byli to jedyni ludzie szukający dla siebie roli politycznej w tamtym okresie. Żeby ocenić rzeczywiste znaczenie orientacji Giedroycia, trzeba jego koncepcję i jego działalność porównać z innymi niekomunistycznymi ugrupowaniami w kraju i za granicą. Najpierw narzuca się porównanie ze środowiskiem londyńskich „nieprzejednanych” i należałoby się zastanowić, który z tych ośrodków „zwyciężył” i wywarł większy wpływ na to, co się w Polsce dzieje. Zwycięzcami w dziedzinie świadomości narodowej okazali się „niezłomni” z emigracji londyńskiej, ze swoim fikcyjnym prezydentem, obsesjami Katynia i Powstania Warszawskiego i wyniesieniem II Rzeczypospolitej, tego półfaszystowskiego państwa, do wysokości wzoru. Nie wyobrażam sobie Giedroycia debatującego publicznie na temat ekshumacji i pomylenia zwłok, ale przedstawicieli niezłomnych z Londynu doskonale sobie w tej roli wyobrażam. Czesław Miłosz ukrywał, ale nie zawsze, swoje lekceważenie dla niby-politycznych działań Giedroycia, jego przesadnych zaangażowań w to, co się w Warszawie działo między władzą a opozycją literacką. „Dlaczego Ty zakładasz – pisał – że rząd w Warszawie robi same okropności. Jakbyś był na ich miejscu, też byś coś robił, np. w sprawie wariatuńcia Kornackiego. (…) Trudno tolerować wszystkich chorych na rozmiękczenie mózgu”. Iwaszkiewicz, którego tam znieważają, nienawidzą

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2012, 40/2012

Kategorie: Bronisław Łagowski, Felietony