Sami producenci przyznają, że rynek leków jest bandycki. Obowiązuje na nim prawo dżungli – Cześć stary, nie było cię na Majorce. Jeszcze kilka razy cię nie zaproszą i przestaniesz się liczyć – profesor ginekologii z troską pochyla się ku swojemu nie mniej sławnemu koledze. Rozmowa toczy się na kongresie o menopauzie. Prof. X sugeruje koledze: firma farmaceutyczna nie funduje ci wyjazdów, to znaczy, że jesteś nikim. Ciekawe, jak im się naraziłeś? A czy wiesz, jakie będą konsekwencje? Inni też przestaną cię zapraszać, nawet na takich wykładach jak tutaj nie zarobisz. Wylecisz z obiegu. „Ktokolwiek zaatakuje przemysł farmaceutyczny, ryzykuje, że mu poderżną gardło. Niektóre spółki farmaceutyczne to istni handlarze broni w białych kitlach”, zapewnia jeden z bohaterów znanej powieści Johna Le Carré „Wytrwały ogrodnik” i choć stwierdzenie lepiej sprawdza się w powieści niż w życiu, przyznać trzeba, że konflikt z firmą farmaceutyczną w Polsce daje efekt domina: wszystko się wali. Za to love story oznacza duże pieniądze. Przemysł farmaceutyczny jest dziś uważany za najbardziej rentowny. Zysk określa się na poziomie handlu bronią. Mniejsze jest tylko ryzyko. Lista zarzutów wobec potentatów farmacji jest długa: lobbowanie płynnie przechodzące w korumpowanie urzędników, lekarzy i aptekarzy, fałszywe reklamy, nieuczciwe badania kliniczne, wmawianie, że każde zmęczenie i złe samopoczucie trzeba leczyć tabletkami, promowanie wyłącznie leków dla bogatych, na których można zarobić. I najważniejsze – pomijanie skutków ubocznych. – Polski rynek farmaceutyczny jest jednym z najbardziej obiecujących, ale i kontrowersyjnych sektorów gospodarki – twierdzi dr Andrzej Cylwik, prezes zarządu firmy Case od trzech lat badającej ten rynek. Jedno jest pewne – dziś jesteśmy krajem, w którym lekarze, pacjenci, szpitale, towarzystwa naukowe i stowarzyszenia chorych żyją za pieniądze i pod dyktando firm farmaceutycznych. – Wszyscy siedzimy u nich w kieszeni. Łatwo nami rządzą – ocenia sława polskiej medycyny i przypomina gwoli sprawiedliwości, że firmy dają też pracę dziesiątkom tysięcy Polaków, wykupują nierentowne fabryki i czynią z nich dochodowe przedsiębiorstwa. Sensacją pokazującą kawałek uzależnienia od firm były działania min. Łapińskiego, który przy okazji zmian na listach refundacyjnych zmusił niektórych producentów do obniżenia cen leków o kilkadziesiąt procent. Nadzieją i próbą ucywilizowania sytuacji jest nowe prawo farmaceutyczne, próbujące określić, co jest pomocą naukową, co łapówką, a co uczciwą reklamą. Kto dziś jest celem? – Oczywiście, nie odpuścimy ani jednego gabinetu lekarskiego – mówi jeden z repów (tak określani są przedstawiciele medyczni, a jest ich ok. 3 tys.) – ale ja już się nie zajmuję łapaniem szarańczy. Jesteśmy skupieni na dotarciu do ordynatorów szpitalnych oddziałów. Dziś liczy się nie kilka recept, ale masowe zużycie leku. Rep zarabia bardzo dobrze, ma samochód, komórkę, całą otoczkę luksusu, oczywiście na koszt firmy. Jednak ci, których poznałam, żyli w nieprzytomnym stresie – że wyprą ich nowo przyjęci, że gdzieś nie zdążą. Rep ma ubezpieczenie na życie i ono przydaje mu się najbardziej. Śmiertelność wśród tych młodych mężczyzn non stop przemierzających Polskę jest olbrzymia. I właśnie wspomnienia o kolegach, którzy zabili się w drodze ze szpitala do szpitala, dominują w prywatnych rozmowach. Ale na zwolnione miejsce czekają dziesiątki kandydatów po medycynie lub farmacji. Choć coraz częściej przyjmuje się absolwentów innych kierunków – niedoszli lekarze są zbyt delikatni, nie potrafią przycisnąć klienta. – Trzeba przedstawić produkt, chodzić po przychodniach i szpitalach. Liczy się łatwość nawiązywania kontaktów i wyczucie, kiedy i komu zaproponować długopis, a nie wycieczkę – opowiada jeden z nich. Pracują na akord. Muszą udowodnić firmie, że „ich” lekarze zapisują właściwe leki. Na początku lat 90. największe interesy robiło się na targach medycznych, lekarze sami garnęli się do firm ciekawi nowych terapii. Potem opłacało się indywidualne kupowanie lekarzy, teraz liczą się układy z hurtowniami dające szybki i duży zysk. – Nie wiem, czy są placówki opieki zdrowotnej, w których nie wisiałyby kalendarze czy zegary z logo jakiejś firmy – mówi dr Grzegorz Luboiński, onkolog z Centrum Onkologii, który wydał wojnę brudnym kontaktom lekarzy z firmami farmaceutycznymi. – Zwykle już w rejestracji
Tagi:
Iwona Konarska









