Bush, czyli Mr Nice

Bush, czyli Mr Nice

Prezydent USA ciągle powtarza, że „prawdziwy lider to człowiek, który otacza się silnymi ludźmi i im ufa” „Hulał ojciec, hulają i córki”. W taki sposób część bulwarowej prasy amerykańskiej skomentowała niedawną podwójną wpadkę córki George’a W. Busha, 19-letniej Jenny, która dwukrotnie została przyłapana na piciu alkoholu w restauracjach, choć przepisy w USA pozwalają na takie przyjemności dopiero 21-latkom. Byłaby to zapewne jedynie ciekawa anegdota, pokazująca na dodatek, że wobec amerykańskiej Temidy wszyscy są równi (za pierwszą butelkę piwa w pubie córka prezydenta Stanów Zjednoczonych została, jak każdy obywatel, „skazana” na 8 godzin pracy społecznej, 6-godzinny wykład na temat szkodliwości alkoholu oraz 51 dolarów i 25 centów kary), gdyby nie fakt, że obserwatorzy w USA zwrócili uwagę, iż wydarzył się kolejny incydent odbierający George’owi W. Bushowi głosy w rankingach politycznej popularności. Świadczą o tym najświeższe sondaże. Według badania zleconego przez telewizję ABC i dziennik „Washington Post”, wskaźnik poparcia dla obecnego prezydenta USA spadł w ciągu minionego miesiąca z 63% do 55%. Socjologowie wskazują, że Amerykanie najbardziej krytycznie oceniają politykę George’a Busha w sferze ochrony środowiska, a zwłaszcza jego decyzje o zwiększeniu eksploatacji złóż ropy naftowej na dziewiczych terenach Alaski oraz u wybrzeży Florydy, ale kontrowersje zaczyna wywoływać też wizerunek amerykańskiego prezydenta w sferze polityczno-obyczajowej. Chodzi np. o kwestię aborcji. Co prawda, Bush nigdy nie ukrywał, że uważa przerywanie ciąży za zło, ale w trakcie ubiegłorocznej kampanii wyborczej, walcząc o głosy centrowego elektoratu, mocno złagodził tradycyjne dla Republikanów potępienie tzw. organizacji prawa wyboru (Pro-Choice) w tej sferze życia. Tymczasem w minionych miesiącach wyjrzała – jak napisała działaczka feministyczna Janet Benshoof – „reakcyjna twarz prezydenta”. Bush podpisał ustawę, której akceptacji odmawiał jego poprzednik, Bill Clinton, blokującą finansowanie z budżetu federalnego amerykańskich grup propagujących planowanie rodziny, pigułki antykoncepcyjne i możliwość aborcji, także tych, działających w najbardziej przeludnionych państwach świata. Przypadek prezydenckiej córki Jenny nie jest, oczywiście, z takiego punktu widzenia, żadnym wielkim skandalem, ale – jak zauważają niektórzy obserwatorzy – wpisuje się w proces rozczarowania części Amerykanów politykiem, który osią swojej walki z demokratycznym kontrkandydatem, Alem Gore’em, uczynił hasło czystości moralnej. „Co jest nam najbardziej potrzebne? Oczywiście, etyczny wymiar przywództwa”, deklarował George Bush przez cały 2000 r. Systematycznie podkreślał, że to prezydentura Billa Clintona obniżyła standardy moralne, zwłaszcza w związku z aferą Moniki Lewinsky. Dlatego sztandarowe hasło obejmującej władzę w Waszyngtonie ekipy Busha brzmiało: „Musimy przywrócić Białemu Domowi godność”. Mieściła się w tym zarówno aluzja do erotycznych i innych grzeszków rodziny Clintonów, jak i silnie akcentowana przez obecnego prezydenta potrzeba powrotu do amerykańskich korzeni. Ten wyidealizowany obraz pionierów, zaludniających w XIX w. dzisiejsze Stany Zjednoczone ma przekonywać współczesnych Amerykanów, że byli to ludzie jak jeden mąż bogobojni i bardzo moralni. Przywódca Republikanów zawsze mocno to akcentował. Poproszony np. w trakcie kampanii o wymienienie swojego ulubionego filozofa, bez żadnego wahania odpowiedział na oczach setek swoich zwolenników, że „oczywiście, Jezus Chrystus”. „International Herald Tribune” napisał wówczas nawet, że w USA powraca zjawisko „wykorzystywania religii i dziesięciu przykazań do zdobycia prezydenckiego urzędu”. „Pan Miły” (Mr Nice), jak nazywają w Ameryce obecnego prezydenta, zapewne szybko sobie poradzi z rysą na swoim wizerunku uczciwego człowieka. Jego specjaliści od public relations już podsunęli społeczeństwu informacje na temat bliźniaczki Jenny, Barbary, która, w przeciwieństwie do nieco niesfornej siostry, studiuje na prestiżowym uniwersytecie Yale i jest tam prymuską, a generalnie postacią bez wad. Na szczęście dla Busha do amerykańskiej opinii publicznej nie dochodzi zbyt wiele informacji o słabych wynikach w nauce Jenny. Gdyby tak się stało, ironizuje felietonista „Washington Post”, wszyscy mogliby sobie przypomnieć o podobnych kłopotach obecnego prezydenta, który studia ukończył z tzw. notą C, czyli po polsku słabą trójką, otrzymaną na dodatek (jak utrzymywali w trakcie kampanii jego przeciwnicy) bardziej za nazwisko, aniżeli za osobistą wiedzę. Nazwisko obecny prezydent USA ma rzeczywiście znakomite. „Dynastia” Bushów jest najpotężniejszą rodziną polityczną w Ameryce od czasów

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2001, 24/2001

Kategorie: Sylwetki