Unia Demokratyczna powstała z połączenia dwóch najważniejszych nurtów opozycji demokratycznej w PRL: lewicy laickiej i lewicy katolickiej Tragiczna śmierć Jana Lityńskiego na chwilę przypomniała Polakom, że istniała kiedyś taka partia jak Unia Wolności, której był on wybitnym parlamentarzystą. O Unii pamięta się bowiem właściwie tylko przy okazji kolejnych pogrzebów: w zeszłym roku – Henryka Wujca i Józefy Hennelowej, a wcześniej – Tadeusza Mazowieckiego, Bronisława Geremka, Jacka Kuronia… Nieufność prawicy Aż trudno w to uwierzyć, jeśli przypomnieć sobie, że w latach 90. Unia Wolności (i jej poprzedniczki: Ruch Obywatelski Akcja Demokratyczna i Unia Demokratyczna) brylowała na politycznych i medialnych salonach. Bo choć Unia nigdy nie przekroczyła w wyborach kilkunastu procent głosów, a jej klub w Sejmie miał jedynie kilkudziesięciu posłów, waga tej formacji była znacznie większa, niż wynikałoby to z arytmetyki. Unia Demokratyczna powstała bowiem z połączenia dwóch najważniejszych nurtów opozycji demokratycznej w PRL: lewicy laickiej, której symboliczną reprezentacją był Komitet Obrony Robotników, i lewicy katolickiej, skupionej wokół Klubów Inteligencji Katolickiej i Koła Poselskiego Znak. W roku 1990, gdy doszło do tego połączenia, oba nurty dysponowały poparciem najważniejszych wówczas tytułów prasowych: „Gazety Wyborczej” pod kierownictwem Adama Michnika i „Tygodnika Powszechnego” pod redakcją Jerzego Turowicza. Głównym zaś kapitałem politycznym tej formacji była obecność dwóch najbliższych doradców Lecha Wałęsy z lat 80. – Tadeusza Mazowieckiego i Bronisława Geremka. Tuż po przełomie zapoczątkowanym wyborami czerwcowymi 1989 r. obaj doradcy objęli kluczowe stanowiska: Mazowiecki został premierem, a Geremek – szefem Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego. Mimo ogromnego znaczenia Unii w następnej dekadzie szybko okazało się, że to maksimum tego, co ci dwaj wybitni politycy są w stanie osiągnąć. Ani Mazowiecki nie został prezydentem, pokonany nie tylko przez Lecha Wałęsę, ale i przez nieznanego wcześniej populistę z Kanady, ani Geremek nie został premierem, choć po pierwszych całkowicie wolnych wyborach prezydent Wałęsa od razu wysunął jego kandydaturę. Już od chwili powstania ROAD w 1990 r. formacja, która potem funkcjonowała jako UD i UW, budziła skrajną nieufność w środowiskach prawicowych. Jedni przypominali zaangażowanie polityczne jej liderów w czasach PRL: wieloletnią przynależność do PZPR Geremka, Kuronia czy Balcerowicza albo PAX-owską i sejmową przeszłość Mazowieckiego. Drudzy niedwuznacznie sugerowali, że Unia jest „partią żydowską”, wskazując „obce pochodzenie” Geremka, Michnika, Lityńskiego czy Aleksandra Smolara. Tak czy inaczej, Unia była dla prawicy formacją „różową”, kosmopolityczną, mało patriotyczną (lub wręcz targowicką) i w ogóle podejrzaną. Nie miało znaczenia, że żadna inna partia nie mogła się pochwalić taką liczbą potomków zasłużonych dla Polski rodów: od wicemarszałek Sejmu Olgi Krzyżanowskiej po minister Annę Radziwiłł, od senatora Andrzeja Wielowieyskiego po posła Jacka Taylora. Głównym spoiwem antykomunizm Ta nieufność, a często wręcz wrogość ze strony prawicy powinna w naturalny sposób sytuować Unię po lewej stronie sceny politycznej. Jednak jej przywódcy nigdy nie zdecydowali się na przekroczenie Rubikonu oddzielającego ich od lewicy – zarówno w sensie ideowym, jak i praktycznym. Gdy ROAD powstawał, jeden z jego liderów, Władysław Frasyniuk, pytany przez dziennikarzy, gdzie nowa partia zamierza się sytuować na scenie politycznej, odpowiedział, że „na zachód od Centrum” (czyli od powstałego dwa miesiące wcześniej Porozumienia Centrum Jarosława Kaczyńskiego). „Na zachód”, a nie „na lewo” – jakże wymowny to unik, zwłaszcza w ustach tego akurat polityka Unii, który później nieraz sugerował możliwość sojuszu z SLD. Do takiego sojuszu nigdy jednak nie doszło, choć przez wiele lat straszyli nim liczni politycy i publicyści prawicowi. A właściwie doszło, ale dopiero wówczas, gdy nie miało to już większego znaczenia – w roku 2007, kiedy pod egidą Aleksandra Kwaśniewskiego powstała koalicja Lewica i Demokraci. Wtedy jednak i pozaparlamentarne środowisko unijne (już pod szyldem Partii Demokratycznej), i pozbawiona władzy lewica były tylko cieniami dawnej wielkości. Wcześniej zaledwie pojedynczy politycy ROAD, UD i UW przekraczali granicę w lewą stronę, zawsze indywidualnie i ku niezadowoleniu swojego środowiska: taki był los Zbigniewa Bujaka (który zresztą po kilku latach w Unii Pracy wrócił na łono UW), Barbary Labudy, Katarzyny Piekarskiej, Marka Balickiego, wreszcie Andrzeja Celińskiego, który w 1999 r. chyba najbardziej oburzył kolegów,










