Coś drgnęło
Prasa doniosła, że Andrzej Kulig, który pomagał w kampanii wyborczej popieranemu przez lewicę prezydentowi Krakowa, Jackowi Majchrowskiemu, po przesłuchaniu w prokuraturze targnął się na swoje życie. Barbara Blida, była posłanka SLD, zastrzeliła się podczas rewizji w jej domu. W warszawskim komisariacie 31-letni niejaki Krzysztof K. powiesił się na stryczku zrobionym z koca, który, jak się później okazało, był na tyle zbutwiały, że rozłaził się w palcach. Doktor Orlicz, anestezjolog ze szpitala MSWiA, aresztowany przez CBA dostał zawału, po czym okazało się, że aresztowanie to było całkiem niepotrzebne i lekarza wypuszczono do domu; „Cieszę się, że żyję”, powiedział „Gazecie”. I tak dalej. Wygląda na to, że zaczynamy żyć w państwie policyjnym, które nie żartuje. Sam kontakt z jego organami policyjnymi, wśród których na czoło wybija się stworzone przez Kaczyńskich Centralne Biuro Antykorupcyjne, nasuwa ludziom myśli samobójcze, zanim jeszcze spotkają się z oskarżeniem, sądem itd. Nie można się więc dziwić, że głównym obowiązkiem obywatelskim jest obecnie zatrzymanie tego państwa, dopóki jeszcze jest to możliwe w sposób parlamentarny, bo przecież niedługo, przy kilku nowych ustawach lub zmianach w konstytucji, może już nie być możliwe. Słyszę i czytam, że w trakcie obrad konferencji programowej SLD, największej, choć mocno pokiereszowanej partii lewicy, „coś drgnęło”. Drgnęło przede wszystkim to, że jej uczestnicy uświadomili sobie, iż są lub też raczej mogą być prawdziwą siłą opozycji. Niezależnie bowiem od stosowanej retoryki, łagodniejszej lub bardziej ostrej, nie ulega wątpliwości, że uchodząca za opozycyjną Platforma Obywatelska jest w rzeczywistości współautorem obecnego stanu rzeczy w Polsce, a jej posłowie głosowali potulnie za wszystkimi ustawami, prowadzącymi do IV RP, z ustawą lustracyjną i powołaniem CBA włącznie. Po drugie jednak drgnęło to, że razem z ludźmi SLD na sali przy ulicy Rozbrat spotkali się partnerzy z prawa i z lewa, a więc Demokraci.pl z panem Onyszkiewiczem, który po raz pierwszy w życiu przekroczył te progi, a także Marek Borowski z Socjaldemokracji, który stąd wychodził, aby tu powrócić. I pojawił się także Aleksander Kwaśniewski, niedawny „prezydent wszystkich Polaków”, aby dać swoje poparcie Lewicy i Demokratom, tworowi politycznemu, który ma największe szanse, aby zagrodzić drogę pochodowi PiS. Są to wszystko rzeczy znane. Wiadome jest również i to, że w sali na Rozbrat powstawać powinny dwa programy – jeden Lewicy i Demokratów, łączący wokół wspólnego celu obywatelskiego wszystkich partnerów tej koalicji, i program SLD, jeśli Sojusz ma ochotę pozostać partią lewicy. Aleksander Kwaśniewski jest idealnym kandydatem, aby zharmonizować pierwszy z tych programów i przekonać do niego społeczeństwo. Drugi program jednak, sądząc z odgłosów odbytej konferencji, jest kwestią otwartą, o której warto rozmawiać. Rozmawia o niej zresztą lewica na świecie i główne pytanie polega na tym, czy obecnym zadaniem lewicy jest umieszczenie się w centrum, pomiędzy obozem liberalizmu a fundamentalizmem narodowo-religijnym, czy też powinna ona zająć całkiem inne miejsce, mówiąc całkiem innym językiem. Sławomir Sierakowski pisze słusznie („GW” 2-3.06), że nie brakuje ludzi, którzy „najchętniej widzieliby lewicę w roli dużej organizacji charytatywnej, która łagodzi skutki przemian ekonomicznych, ale nie narusza systemu”, za czym na przykład wydaje się być socjalliberalna platforma Leszka Millera, utrzymująca uparcie, że „rynek ma zawsze rację”. Na szczęście jednak na polskim rynku czytelniczym pojawiła się książka nie byle kogo, lecz noblisty nauk ekonomicznych (2001), Josepha E. Stiglitza, „Szalone lata dziewięćdziesiąte”, któremu w zakresie ekonomii wierzę bardziej niż wiedzy ekonomicznej Millera i której autor – kiedyś doradca ekonomiczny prezydenta Clintona i Banku Światowego – dowodzi, że neoliberalny kurs gospodarki światowej w latach 90. XX w. był wielkim systemem grabieży i dzisiaj nikt „nie może dać wiary temu, że rynek sam z siebie doprowadzi do efektywnych wyników”. Sprawa jednak jest szersza, pisze o niej specjalizujący się także w tematyce polskiej politolog amerykański, David Ost (polska edycja „Le Monde Diplomatique” nr 4/14), twierdząc, że potrzebą demokracji jest nie zacieranie, lecz przeciwnie, uwypuklanie konfliktów klasowych, jakie dzielą obecne społeczeństwa, zwłaszcza postkomunistyczne. Ost twierdzi, że w społeczeństwach tych używa się „minimalistycznej definicji demokracji”, oznaczającej tylko wolne









