Coś w tym jest

Coś w tym jest

Brawa dla Strajku Kobiet za partyzancką akcję na Giewoncie. Wywieszenie hasła „Przemoc domowa to nie tradycja” na szczycie prawicowi psychopatrioci uznali za zbezczeszczenie krzyża, a jako że ta dywersja na szczytach odbyła się nie po raz pierwszy (latem zawisła tam tęczowa flaga), mniemam, że oddziały straży narodowej będą musiały się przegrupować. Zamiast sterczeć bezczynnie przed kościołami, zostaną wysłane na front tatrzański, by bronić ton zimnego żelastwa na wietrznym wierchu. Sroga zima pokonała armię Trzeciej Rzeszy, więc i bojówkom Czwartej Rzeczypospolitej da radę. Tych, którzy nie zamarzną, bo będą się grzali w ogniu rac, wybiją wiosenne burze, wszak krzyż giewontowy jest sławnym ze swej skuteczności piorunochronem. Szach-mat – nie pójdziesz bronić krzyża, jesteś frajer i lebiega; trzeba stać na straży polskości na tej wapiennej skale! Czem prędzej na Giewont, panowie i panie, kominiarki i patriotyczna bielizna termiczna się przydadzą, trzeba stawić czoła lawinie lewactwa – przy okazji i tych śnieżnych parę zejdzie, ale czyż nie słodko polec ku chwale ojczyzny? (W nagrodę czeka miejsce na cmentarzu symbolicznym nad Popradzkim Stawem u braci Słowaków). Od zawsze marzy mi się demontaż tej muchy z nosa Śpiącego Rycerza i oddanie do skupu złomu, lecz póki stoi, jeden z niego pożytek niewątpliwy – krzyż jest najbardziej fantastyczną w Polsce platformą widokową; wdrapać się nań łatwo jak po drabinie, a z czuba widok na przepaść zawrotny. Nie polecam oczywiście sprawdzać tego u szczytu sezonu.

Skądinąd odkrzyżowanie Polski zaczyna się dokonywać także w sensie ściślejszym – łuski opadają z oczu nieprzebranym rzeszom przyszłych apostatów, aż łoskot (łuskot?) niesie się po kruchcie. Kolejne trupy wypadają z kardynalskich szaf i zaciskają pętlę wokół Karola Wojtyły, rychło wszystkie adresy i patronaty „Jana Pawła II” trzeba będzie przemianować, dodając na początku „Pamięci Ofiar…”. Zauważyłem, że spośród gorliwych wyznawców Kościoła katolickiego rekrutuje się wyjątkowo liczna grupa antycovidowców – zwolenników teorii spiskowych, co to snują historie o „plandemii”, pustych karetkach na sygnale, statystach zapełniających szpitalne łóżka, zabójczych szczepionkach i całej tej wielkiej mistyfikacji. Jak to jest, że zarazem nigdy nawet nie załaskotała ich umysłów myśl nie tak absurdalna, jak by się chciało – że od dwóch mileniów rządzi światem organizacja bezgranicznie bogatych i zepsutych zwyrodnialców seksualnych ze stolicą w Watykanie?

Od pandemicznego namnożenia ponurych teorii spiskowych aż mi się zatęskniło do starych dobrych czasów, w których epizodycznie pojawiały się w kulturze postacie nieszkodliwych paranoików, jak Sąsiad z „Dnia świra”, co to mu skarpetki nie pasowały. Nawiasem mówiąc, także chiński to był podstęp: „Żółtki zalewają rynek skarpetkami z gumką, żebyśmy podostawali Buergera, skarpetkami chcą nas, panie, powyzabijać… ale nie mnie – ciach żyletką i skarpetka bezuciskowa zdrowa”, mówił sąsiad do Adasia Miauczyńskiego, pokazując łydy.

„Dzień świra” został latem tego roku uznany za najlepszy polski film po 1989 r. Nijak mnie to nie zdziwiło, dla mnie dzieło Marka Koterskiego mieści się na podium polskiego kina w ogóle obok „Ziemi obiecanej” i „Pociągu”. Zdumiewający był dla mnie fakt, że wyboru dokonało 110 rodzimych krytyków filmowych – nie miałem pojęcia, że aż tylu ich mamy. Gdzie oni publikują? Z czego żyją? Sam czytam kilku, może kilkunastu – jako wierny fan kwartalnika krakowskich filmoznawców „Ekrany” i kultowego miesięcznika „Kino”.

Skądinąd nie mogę odżałować, że od czasu pierwszego lockdownu zniknęła z pisma rubryka „Ranking Kina”. To bardzo przydatne narzędzie poznawcze dla kinomana – kiedy jeden krytyk stawia gwiazdki, to się tym nie przejmuję zupełnie, no ale jak to robi całe ich stado, filmy z najwyższą średnią dodaję sobie do listy obowiązkowych lektur. Nawet gdyby zrobił je reżyser, do którego mam odwieczną niechęć. Chcę się bowiem przekonać, czymże się zachwyca pokolenie ode mnie młodsze. Tak np. mam z niezmiennie dla mnie nieznośnym Xavierem Dolanem, François Ozonem czy – żeby nie wyjść przypadkiem na homofoba – nową falą kina chińskiego. W chińskich arthouse’ach nie tylko nie wiem, o co chodzi, ale nawet nie rozpoznaję postaci, do tego antropologicznego daltonizmu już się kiedyś przyznawałem. A młodzi krytycy gwiazdkują to, aż łuna się unosi, nagradzają na festiwalach. Wietrzę tu spisek. Chińczycy nas wykończą. Coś w tym jest.

Wydanie: 2020, 47/2020

Kategorie: Wojciech Kuczok

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy