Ze wspomnień o Jacku Kuroniu, które ukazały się w drugą rocznicę jego śmierci, najbardziej utkwiła mi w pamięci opowieść Danuty Kuroniowej, o tym, jak Jacek gasił strajk w Hucie Lucchini. Gdy ludzie z huty szli demonstrować pod URM, Jacek patrzył na to z okna swego mieszkania. Z parteru ulicy Mickiewicza. Nie był już ministrem, to już nie była jego sprawa. A była. Stał przy oknie, patrzył na ludzi w znoszonych ubraniach, zmęczonych, przestraszonych, zdesperowanych, i płakał.
Potem rzucił się sprawę załatwiać. Ludzie z huty bali się, że nowy właściciel zacznie zwalniać, że stracą pracę, stracą wszystko. Włosi z koncernu Lucchini bali się, że stracą pieniądze, które włożyli w hutę, że nic nie będą mogli z zakładem zrobić.
Między załogą i dyrekcją był mur.
Kuroń rozmawiał z jednymi i drugimi. Ciągle rozmawiał.
Potem, gdy rozmowy znalazły się w impasie, pojechał do Włoch, do właściciela huty, Luigiego Lucchiniego. Jego, legendę antykomunistycznej opozycji, przyjmował na Zachodzie każdy. I Kuroń przekonał Lucchiniego, że nie da się pracować z upokorzonymi ludźmi i upokorzonymi związkami zawodowymi. I Włoch wysłał do każdego pracownika list, zaczynający się od słów: „Jako przełożony powinienem pierwszy wyciągnąć rękę do zgody…”.
Oto filozofia Jacka Kuronia w działaniu – dogadujemy się, szanujemy się, wyciągamy rękę do zgody. Oto jego Polska.
Jakżeż inna od Polski dzisiejszej, Kaczyńskich i ich bulteriera, gdzie oskarżanie bez dowodów, insynuowanie, podejrzliwość, moralne degradowanie przeciwników, ich upokarzanie to chleb powszedni, to metoda.
Inna też od Polski liberałów, tłumaczącej, że właściciel to właściciel, a robol to robol, i jak się nie podoba, to fora ze dwora.
„Tłumaczył uparcie, że trzeba negocjować i szukać kompromisu – tak żegnał go dwa lata temu w „Gazecie Wyborczej” Adam Michnik – bo negocjacje i kompromis to chleb i wino młodej polskiej demokracji. Nie mam wątpliwości – to Jacek Kuroń miał rację. Jednak czas nie sprzyjał jego racjom i tym razem Jacek przegrał ze swoim czasem. Zamiast jego idei masowych ruchów, które negocjują swoje interesy z demokratycznym państwem, zwyciężyła wtedy logika podziałów historycznych, zimnej religijnej wojny domowej, a wreszcie – wilczego kapitalizmu. W ostatnich latach miał Jacek poczucie przegranej, uważał, że państwo polskie w całej rozciągłości zawiodło nadzieje Polaków”.
Schylmy się nad tym cytatem: to państwo polskie zawiodło nadzieje Polaków? Czy „czas, który nie sprzyjał”? Adam Michnik jest tu nieprecyzyjny, więc zapytajmy za niego: a może to nie państwo i nie czas, tylko my wszyscy zawiedliśmy – i politycy, i publicyści, i tzw. opinia publiczna, ludzie, którzy uczestniczą w życiu publicznym… To my przecież wybieraliśmy te inne Polski, ich racje tłumaczyliśmy, do nich przekonywaliśmy. Jakiż wstyd! A Jacka Kuronia kwitowaliśmy słodkimi słowami, anegdotami z dawnych czasów.
Mam zresztą o to żal do przyjaciół Jacka Kuronia, że – pewnie w dobrej wierze – robili z niego maskotkę, fajnego człowieka. A mieli do czynienia z mężem stanu. Który widział dalej.
I że kwitowali jego wizje lepszej Polski dobrodusznym poklepywaniem, że oto on ucieka w krainę utopii. Tak jak gdyby wokół nas nie funkcjonowały (z powodzeniem!) państwa, gdzie kompromis, negocjacje, szacunek dla innych to oczywistość.
Polska Jacka Kuronia, o której mówił, to nie jest więc jakaś utopia czy eksperyment, to te inne Polski, Kaczyńskich, Kurskiego, Wildsteina, liberałów, SLD, są dziwolągami.
Dwa lata po śmierci Jacka Kuronia widać to wyraźnie.