Dobry żołnierz to żywy żołnierz

Pijany chorąży odpiął kaburę, wyciągnął pistolet, załadował, wycelował i strzelił prosto w głowę Bartka, żołnierza pełniącego dyżur w kompanii – o takim tragicznym zdarzeniu poinformowała niedawno prasa. Sensacyjną wiadomość zamieściło wiele gazet, szukając odpowiedzi na pytanie „dlaczego?”. Co sprowokowało Piotra L. do oddania zbrodniczego strzału? Co mogło być powodem bezlitosnej egzekucji? Przypadkowa awantura, bijatyka, porachunki, zemsta? Nie, nie – nic z tych rzeczy. Okazuje się, że był to po prostu nieszczęśliwy, niczym niewytłumaczalny przypadek. Jak zapewnił rzecznik prasowy 26. Brygady Rakietowej Obrony Powietrznej Kraju, zabójca cieszył się, skądinąd, opinią żołnierza wszelkich cnót.

No i mogliśmy odetchnąć z ulgą. W końcu nieszczęśliwe przypadki chodzą po ludziach i trudno oczekiwać, że ominą koszary, poligony czy komisariaty. Przecież w zeszłym roku pijany komendant komisariatu policji zastrzelił w czasie przesłuchania chłopaka podejrzanego o kradzież i też się wyjaśniło, że to był zwykły przypadek.

Za śmierć Bartka odpowie przed sądem Piotr L., tak jak za śmierć chłopca podejrzanego o kradzież odpowie jego zabójca – komendant komisariatu. Zapewne zostaną oni surowo ukarani i sprawiedliwości stanie się zadość. Wątpię jednak, czy w obu przypadkach wolno poprzestawać na wyciąganiu konsekwencji tylko wobec bezpośrednich sprawców tych wstrząsających zbrodni. Skoro popełniono je w miejscu odbywania służby, to trzeba zadać pytanie, w jakiej mierze zawinili tu także wyżsi rangą przełożeni, chociażby z powodu braku nadzoru nad postępowaniem podwładnych. Za często prasa, radio i telewizja donoszą o karygodnym braku dyscypliny i łamaniu regulaminów służbowych na terenie różnych jednostek wojskowych i policyjnych, aby można było zbyć takie pytanie milczeniem. Przecież dobrze wiadomo, że tolerowanie okrucieństwa „fali”, karczemnego pijaństwa, pospolitego chamstwa, czy psychopatycznych wybryków tu i ówdzie jest na porządku dziennym. Wie o tym każdy rekrut i każda matka żołnierza poborowego. Jeśli ministrowi obrony narodowej lub jego rzecznikom prasowym brakuje w tym względzie informacji, to niech do większej liczby jednostek skierują filmowe ekipy dokumentalistów, jak to zrobiono w przypadku jednostki w Grudziądzu. Kiedy obejrzą większą ilość autentycznych relacji, zrozumieją być może, że zabawy polegające na doprowadzaniu ludzi do kresu wytrzymałości psychicznej mogą mieć skutki odwrotne od zamierzonych. Zwłaszcza wówczas, gdy zaciera się jakakolwiek różnica między dobrym i złym troglodytą…

Dziwię się więc niezmiernie, że film pt. „Kawaleria powietrzna” i pokazane w nim metody szkolenia zachwycają pana ministra R. Szeremietiewa. Zdaje się on uważać, że wrzaski i przekleństwa, ciągłe poganianie, pomiatanie, upodlenie rekruta na rozmaite sposoby to dobra szkoła dla elit, gwarancja wychowania „twardzieli”. We mnie pozostaje obawa, że tego rodzaju metody mogą równie dobrze sprzyjać wyzwalaniu takich niekontrolowanych reakcji, jakie uczyniły z chorążego Piotra L. pospolitego mordercę. Ośmieliłbym się  więc postulować – także w interesie przyszłego żołnierza, mojego synka, Kacpra – abyśmy wzorów wychowawczych nie czerpali wyłącznie z poligonów i filmów amerykańskich z Arnoldem Schwarzeneggerem w roli głównej. O własnej historii też powinniśmy pamiętać. Na przykład o fakcie, że prawdziwymi bohaterami narodowymi z czasów ostatniej wojny byli przede wszystkim ludzie o wielkich sercach i szlachetnych charakterach. Ich kwalifikacje bojowe nie polegały bynajmniej na umiejętności tarzania się w błocie. Wręcz przeciwnie – ich siłą była nienawiść do wszelkiego błota, łajdactwa, bunt przeciw pogardzaniu ludźmi. Owszem, zabijać potrafili i zabijali, ale nigdy dla zabawy…

Wzorem żołnierza, o jakim warto częściej opowiadać na szkoleniach wojskowych zwykłym „kotom” i kadrze oficerskiej, był m.in. wychowanek mojej szkoły – Liceum im. Stefana Batorego w Warszawie – Krzysztof Kamil Baczyński. Był niemal rówieśnikiem chłopaków z jednostki w Grudziądzu – poległ w powstaniu warszawskim w wieku 23 lat. Wiemy, że był osobowością niezwykłą, ale kim byli jego nauczyciele, wychowawcy i dowódcy? Czy byli to tej samej miary fachowcy, jakim również dziś powierza się wychowywanie najmłodszych żołnierzy?

Mam nadzieję, że do czasu, gdy mój syn dorośnie i stanie przed komisją poborową, aby spełnić swój obowiązek wobec ojczyzny, MON zdąży zmienić metody szkolenia, a dowódcy będą odpowiedzialni nie tylko za powierzony sprzęt, ale także za żołnierzy. A ja nie będę musiała, jak każda matka dotychczas, płakać – gdy mój syn idzie do wojska.

Wydanie: 2000, 24/2000

Kategorie: Felietony

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy