Duch puszczy pędzony nocą

Duch puszczy pędzony nocą

Samogon czyni Podlasie sławniejszym niż skonstruowany przez studentów Politechniki Białostockiej marsjański łazik Hyperion 2 Podlasie jest krainą mlekiem, miodem i bimbrem płynącą. O bimbrze jednak oficjalnie mówi się i pisze wyłącznie przy okazji kolejnych zatrzymań producentów i handlarzy trunku nielegalnie pędzonego nocą. Tymczasem samogon i robione na jego bazie nalewki przeżywają renesans. Bo w tym alkoholowym destylacie od stuleci jest coś magicznego. Niby technologia wytwarzania ciągle taka sama, ale każda butelka smakuje inaczej. Bo wcale nie jest łatwo zrobić zacier na dobry bimber. O tym wie tylko duch puszczy, jak zwykli mawiać leśni gorzelnicy. Produkcja idzie więc pełną parą, choć proceder, nie wiadomo dlaczego, wciąż jest nielegalny. Dla prezesów, polityków i biskupa W siedzibie podlaskich milionerów odbywa się bankiet z udziałem wojewody, marszałka, posłów i szefów służb mundurowych. Stoły uginają się od wykwintnego jadła, same specjały z najlepszych wiejskich spiżarni. W rogu sali zaimprowizowany barek z koniakami, francuskimi szampanami i czystą wódką. Ale uwagę gości przykuwa pięciolitrowa butla z kranikiem wypełniona bursztynową cieczą. To samogon Duch puszczy, który swoją mocą nadaje niezwykły nastrój kolacji. Ważny funkcjonariusz związany z wymiarem sprawiedliwości po wypiciu szklaneczki precyzyjnie określa miejscowość, gdzie wyprodukowano gorzałkę. – To był nokaut towarzyski. Tego wieczoru już o niczym innym się nie mówiło, tylko o tym, jak on zgadł. Wyłącznie ja wiedziałem, bo sam ten gąsiorek przytaszczyłem. Nie do wiary – wspomina biznesmen, kiwając głową. Znany białostocki artysta, który prosi o zachowanie anonimowości, od wielu lat dostarcza bimber zaprzyjaźnionym prezesom, najważniejszym lokalnym politykom i jednej kurii biskupiej. Sam pochodzi z podbiałostockiej wsi, gdzie produkuje się dużo, dobrze i przez cały rok. – Ja na tym nic nie zarabiam, jestem pośrednikiem – mówi. – Żona pracuje na samorządowej posadzie, dzieci też w wieku produkcyjnym, więc to i owo trzeba w mieście załatwić, a czasy takie, że bez znajomości ani rusz. Nawet sam biskup chrzcił mi wnuka – dodaje dumnie. Domowy wyrób alkoholi to jedna z kulinarnych atrakcji Podlasia. Białostockie Muzeum Wsi jako jedyne w Polsce ma prawdziwą bimbrownię. Leśna linia produkcyjna została skonstruowana przez gospodarza i służyła wiele lat jako przydomowa fabryczka alkoholu. Zarekwirowaną przez policję aparaturę przekazano do muzeum. Zwiedzający mogą podziwiać misterną konstrukcję i chłopską pomysłowość. Tylko podziwiać, bo na razie w instalacji płynie destylowana woda z drożdżami. Niemniej jednak samo umieszczenie jej w odosobnieniu, w ukryciu wśród drzew, w pełni oddaje klimat prawdziwych wytwórni schowanych w białostockich lasach, na biebrzańskich bagnach, w pojedynczych zagrodach wśród łąk. Parapetówka u Redlińskiego W opracowaniach historycznych trudno znaleźć jednoznaczną odpowiedź na pytanie, jak daleko sięgają początki nielegalnego leśnego bimbrownictwa na Podlasiu. Hubert Czochański, historyk i autor opracowania „Bimbrownictwo na Podlasiu. Historia i współczesność” (Białystok 2011), wskazuje, że można przyjąć pierwszą połowę XIX w. Proceder rozpowszechnił się po 1898 r., po zniesieniu przywileju propinacyjnego (propinacja to wyłączne prawo szlachty do produkcji alkoholu) w zaborze rosyjskim. Zniszczenie przemysłu spirytusowego wskutek działań wojennych w latach 1914-1918 i obowiązująca prohibicja spowodowały lawinowy rozwój bimbrownictwa. Po I wojnie światowej został ustanowiony państwowy monopol wyrobów spirytusowych. Mimo to w latach 30. we wschodnich województwach Polski samogon wręcz wygrywał z „monopolówką”. Paradoksalnie niezłe czasy dla bimbrowników nastały z chwilą okupacji niemieckiej. W interesie najeźdźcy było rozpijanie Polaków, co wiązało się z daleko idącą pobłażliwością pod tym względem. W PRL likwidacja bimbrownictwa była priorytetem ekonomicznym, bo monopol państwa zapewniał ogromne wpływy do budżetu. Mimo to z lasów do miast płynęły strumienie alkoholu. Sędziwy dziennikarz wspomina niezwykłą przygodę, która wiele lat temu wydarzyła się w domu wybitnego pisarza Edwarda Redlińskiego. Jeszcze jako młody białostocki dziennikarz gazety lokalnej otrzymał on przydział na mieszkanie i zaprosił kolegów na parapetówkę. W pustym mieszkaniu stała tylko 10-litrowa konew po mleku, wypełniona oczywiście samogonem. Po kilku kolejkach ktoś wpadł na pomysł, żeby z pobliskiego parku przynieść ławkę. Kiedy ponownie, już na siedząco, raczono się gorzałką, do domu wkroczyli funkcjonariusze Milicji Obywatelskiej. Ławkę kazali odnieść, a konew zarekwirowali na własne

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 05/2015, 2015

Kategorie: Obserwacje