Obecny prezydent jest dla prezesa PiS najwygodniejszy, bo wystarczająco mierny, by nie stwarzać zagrożenia Ta kampania ma dwóch liderów. Pierwszym jest Rafał Trzaskowski, lider z zaskoczenia – on sam pewnie się nie spodziewał, że może mieć tak udany start. 1,6 mln podpisów zebranych w kilka dni robi wrażenie. Okazało się, że nie trzeba było nikogo mobilizować, bo ludzie zmobilizowali się sami. Stali w długich kolejkach, by złożyć swój podpis pod jego kandydaturą. Anty-PiS ma więc swojego lidera, ma także nadzieję na wygraną. Czyli coś, czego nie miało od przynajmniej pięciu lat. A PiS? PiS też ma lidera. Nie jest nim oczywiście Andrzej Duda. Owszem, on walczy o drugą kadencję, ale przecież każdy wie, że w tej walce jest figurantem. Narzędziem w rękach Jarosława Kaczyńskiego. A jeżeli nawet ktoś o tej oczywistej oczywistości zapomniał, to w ostatnich dniach przynajmniej dwa wydarzenia mu o niej przypomniały. Pierwsze to list prezesa do członków PiS. Kaczyński pokazał w nim wroga – czyli Trzaskowskiego, którego nazwał „przedstawicielem skrajnej lewicy” oraz „zagorzałym zwolennikiem ideologii LGBT marzącym o tym, by jako pierwszy udzielić ślubu parze homoseksualnej”. No i pokazał tego, na którego wybór ludzie PiS powinni pracować – czyli Andrzeja Dudę. „Obecny Prezydent jest współtwórcą dobrej zmiany, czyli reform w sferze polityki gospodarczej, polityki zagranicznej i bezpieczeństwa, w dziedzinie oświaty i kultury oraz polityki historycznej”, napisał. Oddziały PiS, działacze w terenie, ministrowie, szefowie spółek, szefowie mediów publicznych – wszystkim im Kaczyński ogłosił stan alertu. On, wielki wódz „dobrej zmiany” w wojnie przeciwko siłom starego porządku. Wojnie bez mała religijnej, między siłami dobra i zła. Wiemy już zatem, kto w tej kampanii będzie nadawał ton po prawej stronie. Jest w tym liście pomieszanie ról – przywódcy religijnego i partyjnego wodza, takiego w stylu leninowskim. Przywódcy religijnego – bo prezes opisuje świat jako walkę dobra ze złem i na opisie tego zła (wiadomo, PO) się koncentruje. Zapowiadając przy tym, że droga do zwycięstwa będzie długa. A to dlatego, że ci inni (których wyklucza ze wspólnoty) nie przejrzeli jeszcze na oczy. Jeszcze nie wiedzą, otumanieni przez wrogie „dobrej zmianie” media, że służą złu. Innymi słowy, są innej wiary, więc albo się nawrócą, albo trzeba będzie się ich pozbyć. Za to partia, czyli PiS, ma plany „wielu dalszych, służących zarówno jednostkom, jak i całemu Narodowi, zmian”. Czerpiąc zaś z frazy o walce klasowej zaostrzającej się wraz z rozwojem socjalizmu, Kaczyński dodaje, że walka trwa i że wróg jest coraz silniejszy. Czyli im „dobra zmiana” ma więcej władzy, tym bardziej jest oblężona. A w takim oblężeniu, w państwie stanu wyjątkowego, rola przywódcy musi być jeszcze mocniejsza. Drugie wydarzenie miało miejsce w Sejmie, podczas debaty nad wotum nieufności dla ministra Szumowskiego. To był okrzyk prezesa pod adresem opozycji: „chamska hołota”. Kolejny – po kanaliach, mordach zdradzieckich, elementach animalnych, pseudoelitach… Wyliczać można długo. Ten występ, a zwłaszcza reakcja polityków PiS, którzy zaczęli go… wychwalać, też uzmysłowił nam wszystkim, kto tu rządzi naprawdę i jak wygląda obecne państwo. Że Kaczyński jest ponad oficjalną władzą, ponad premierem i prezydentem, a jego władza jest zupełnie niekontrolowana. Ba! On sam ma kłopot z kontrolowaniem swoich wybuchów. Awantura w Sejmie rozgorzała podczas debaty nad wotum nieufności wobec ministra Szumowskiego. Gdy przemawiała przedstawicielka PO Barbara Nowacka, Kaczyński ostentacyjnie rozmawiał w ławach rządowych, odwrócony do niej tyłem. Trudno o bardziej dobitny gest – pogardy dla kobiety, dla debaty, dla Sejmu, dla demokracji. Demonstracja pychy – że ja mogę, że jestem ponad tym wszystkim. Owszem, ten okrzyk świadczył o tym, że Kaczyński nie panuje nad emocjami. Że przyzwyczaił się do besztania kogo chce, gdzie chce i jak chce. Ale – co równie ważne – pokazał też, jak wygląda system władzy wewnątrz PiS. Bo jaka była reakcja podwładnych prezesa? Poza grupką gowinowców, którzy „nic nie słyszeli” (cóż za laryngologiczna przypadłość), reszta prześcigała się w wymyślaniu dla niego usprawiedliwień. Został sprowokowany, miał prawo tak powiedzieć, potraktować złych ludzi męskim słowem. To ostatnie wymyślił premier Mateusz Morawiecki.










