Kraj, który chce być w Unii Europejskiej, musi się dostosować do reguł, które tutaj obowiązują Rozmowa z Johnem Palmerem, dyrektorem European Policy Centre w Brukseli – Jak pan myśli: politycy i wysocy urzędnicy Unii Europejskiej lubią Polskę, czy mają jej, po miesiącach negocjacji w sprawie rozszerzenia UE, już trochę dosyć? – Byłbym zaskoczony, gdyby przestali lubić Polskę. Nic o tym nie wiem. Ale myślę, że pyta pan raczej, czy Polska nie sprawia w Brukseli zbyt dużo kłopotów, czy nie jest zbyt wielkim wyzwaniem dla urzędników europejskich. – Dziwi się pan? Przecież zdarza się tutaj usłyszeć, że problemy, jakie może spowodować członkostwo Polski w Unii są ogromne. Podobno to budzi irytację, a nawet niechęć wobec Polaków pukających do unijnych drzwi? – Przede wszystkim to nie kwestia takich czy innych emocji. Raczej oczekiwania, że Polacy zrozumieją, iż wejście do Unii Europejskiej nie jest tym samym, co członkostwo w klubie tenisowym czy nawet w innej organizacji międzynarodowej. Choćby w ONZ, gdzie każdy zostaje zaakceptowany takim, jakim jest. W wypadku UE chodzi jednak o wejście – jeśli nie do wspólnego „państwa”, to co najmniej do bardzo głębokiej unii politycznej, gospodarczej, socjalnej itd. Kraj, który chce być w Unii, musi się dostosować do reguł tutaj obowiązujących. Niezależnie od tego, jak ciężko mu to osiągnąć. Z drugiej strony, jest oczywiste, że wielkość Polski potęguje problemy związane zarówno z dostosowaniem się do unijnych zasad, jak i z zaakceptowaniem po stronie Unii wszystkich wynikających z tego konsekwencji. Przyjęcie do Unii dwumilionowej Słowenii albo liczącej 400 tysięcy mieszkańców Malty to dodanie do unijnej rodziny jednego dużego miasta. Wejście prawie 40-milionowej Polski stanowi wyzwanie zupełnie innej kategorii. – Większy nie musi wcale sprawiać większych kłopotów… – Teoretycznie nie. Ale w ciągu ostatnich kilku lat Europa miała prawo się niepokoić, czy Polsce nie brakuje w dziedzinie integracji europejskiej dostatecznie silnego przywództwa. Wasz rząd nie wykazywał dużej determinacji i energii w realizowaniu procesu przystosowywania się do wymogów europejskich. Nie chodzi mi tylko o implementację przepisów prawnych, tzw. acquis communautaire, raczej o zdolność Polski do wprowadzania w życie różnych przepisów i standardów, np. w rolnictwie czy przemyśle hutniczym. Mam nadzieję, że dojdzie w tej dziedzinie do wyraźnego przyspieszenia w ciągu najbliższych miesięcy. – Bez tego będą następne kłopoty? – Rozmawiamy kilka dni po unijnym szczycie w Göteborgu. Przyjęta tam polityczna deklaracja jest jednoznaczna: kandydaci do Unii powinni zakończyć negocjacje do końca 2002 roku, by wejść do UE przed końcem roku 2004. To cel niezwykle ambitny, m.in. właśnie dla Polski. Trzeba działać szybciej i skuteczniej. – Myśli pan, że zarysowana w Göteborgu data może okazać się dla nas zbyt ambitna? – Zależy to przede wszystkim od Polski. Proszę pamiętać, że niektóre kraje kandydackie są dzisiaj znacznie bliżej zamknięcia procesu negocjacyjnego niż Polska. Częściowo wynika to zresztą z wielkości waszego kraju. Unia boi się, że to, co w wypadku Estonii może nam stworzyć drobny problem, w wypadku Polski będzie wielkim kłopotem. Jako Brytyjczyk dobrze wiem, że bycie dużym państwem w procesie negocjacji nie jest zaletą, lecz wadą. – Zgoda. Ale czy ta różnica pomiędzy nami a innymi krajami kandydackimi jest rzeczywiście tak duża? – W pewnych obszarach inni wyprzedzili Polskę wyraźnie, to bezdyskusyjne. Ale zgadzam się, że nic nie jest jeszcze przesądzone. Z politycznego punktu widzenia, wszyscy w Unii są zgodni, że rozszerzenie na wschód powinno służyć rozwojowi stabilizacji na kontynencie, a tego bez Polski zapewnić się nie da. – Potrafi pan sobie wyobrazić, że Polska nie znajduje się w pierwszej grupie państw zaproszonych do Unii? – Czy mogę to sobie wyobrazić? Teoretycznie tak. Ale jeśli zapyta pan, czy uważam to za możliwe albo prawdopodobne, odpowiem, że raczej nie. Nikt w Unii tego nie chce! Problem polega na tym, że Polacy muszą nam pomóc. Jeśli np. wasze PSL dalej będzie blokowało zmiany w rolnictwie, otwierające wam drogę do członkostwa, czarny scenariusz może zacząć się spełniać. – Z polskiej strony wygląda to jednak trochę inaczej. Weźmy przykład przepływu siły roboczej. Niemcy upierają się dzisiaj przy siedmioletnim zakazie pracy dla Polaków, ale sami mówią na stronie, że to tylko do wyborów jesienią 2002
Tagi:
Mirosław Głogowski









