Jestem specjalną aktorką, dla której niełatwo znaleźć rolę. Ale nie jest tak, że nie mam żadnych propozycji
Rozmowa z Marią Peszek
– Ktoś mądry powiedział, że człowiek pozostaje tak długo dzieckiem, jak długo dziwi go świat. I właśnie zadziwienie światem odnajduję w spektaklu “Kubuś Puchatek” na scenie Teatru Studio. W dużej mierze sukces tej wzruszającej propozycji teatralnej jest pani dziełem, bo w tytułowej roli tworzy pani fascynującą kreację…
– Kubuś to rola specyficzna i bardzo trudną. Największe chyba wyzwanie pośród tych, z którymi musiałam się dotychczas zmierzyć.
– Choć od premiery minęło ledwie dwa miesiące, “Kubuś” stał się kultowym przedstawieniem nie tylko młodzieży. Dlaczego?
– Bo mówi o wielkiej wartości, jaką niesie ludzkie niespełnienie. Żyjemy w świecie, gdzie należy wstydzić się własnej niedoskonałości i skrzętnie ją ukrywać przed innymi. Już w dzieciństwie żąda się od nas określania się. Każdy człowiek wie z góry, że ma być piękny, silny, idealny i fantastyczny. Nie wolno przyznawać się do słabości. A ten spektakl mówi, że rzeczą piękną jest być niedoskonałym i umieć się do tego przyznać.
– Cała widownia, bez wyjątku, jest po stronie małego zadziwionego światem “nieudacznika” Kubusia…
– Myślę, że ludzie kochają go za to, że niczego nie udaje. Nie usiłuje być lepszy, nie stara się ukryć swoich wad ani tego, że wielu rzeczy nie rozumie. Ma odwagę przyznać się do własnych słabości, niewiedzy i do wiecznego poszukiwania odpowiedzi na pytania, którymi zaskakuje go życie. Taka otwartość cechuje tylko dzieci i wybitne osobowości duchowe. Kubuś jest poszukiwaczem sensu życia. Chce wiedzieć, po co się żyje i dlaczego. Nie JAK, tylko DLACZEGO.
– Co jest pani szczególnie bliskie w tej postaci?
– Odwaga bycia sobą, pogodzenie się z własną fizycznością i duchem, przyznanie się do swoich braków i ich akceptacja. Ta filozofia jest mnie, Marii Peszek, bliska. Być może dlatego, że od początku staję przed trudnymi wyzwaniami. I gdybym dość wcześnie nie zdała sobie sprawy, że moja siła tkwi właśnie w mojej odrębności, nie miałabym tyle pracy i nie spełniałabym się tak zawodowo.
– Ile radości daje granie Kubusia?
– Niezmierzoną ilość… Brałam udział w przedstawieniach, które uważam za niewątpliwe sukcesy artystyczne, ale nigdy jeszcze nie grałam w spektaklu, który byłby równocześnie sukcesem komercyjnym. Od premiery na widowni są nadkomplety. Przychodzą ludzie w każdym wieku. Czujemy cudowną akceptację. To niesamowite przeżycie.
– Co jest dla pani najtrudniejsze w graniu tej roli?
– Utrzymanie przez cały spektakl stanu zupełnej czystości, absolutnego zadziwienia i świeżości, w odbieraniu bodźców. Tu nie ma miejsca na żadne fajerwerki. Przez dwie godziny przebywania w scenicznej przestrzeni muszę być maksymalnie skupiona. Ta postać jest bardzo trudna przez to, że stanu skupienia, ani zdziwienia nie wolno grać. Trzeba być w tym.
– Obserwuję pani rozwój od Iwony, księżniczki Burgunda-pierwszej dużej roli zagranej w Warszawie. Każda kolejna jest znaczącym etapem na drodze zawodowej. W pani propozycjach scenicznych wszystko jest wypracowane. Skąd u młodej aktorki tyle profesjonalizmu?
– Muszę się przyznać, że zdecydowany wpływ na mój sposób pracy wywarły zajęcia, które miałam w szkole teatralnej z ojcem
i w ogóle kontakt z jego aktorstwem. To jest źródło, które mnie ciągle inspiruje. Nie wstydzę się tego i nie wypieram.
– Czy wybitny aktor, Jan Peszek, traktował studentkę, Marię Peszek, równie surowo jak innych studentów?
– Dużo surowiej. Był bardzo wymagający, ostry, przykry. Bo on jest w pracy niezwykle przykrym człowiekiem. A ja nic nie umiałam, nic nie wiedziałam, za wszelką cenę starałam się coś grać i być kimś innym. Na szczęście, ojciec zdołał mi uświadomić, że moją siłą jest to, co mam w sobie i że powinnam pozwolić swojemu głosowi wewnętrznemu przemówić. Tata był moim pierwszym profesorem i moim mistrzem. Mój pierwszy spektakl w profesjonalnym teatrze on reżyserował. Mogłabym nawet powiedzieć, że to była swego rodzaju tresura, oczywiście, w najlepszym tego słowa znaczeniu. Ojciec wymagał absolutnej czystości formy. Nie było miejsca na przypadkowe ruchy, gesty i miny. Wszystko musiało organicznie wynikać z postaci. Mordercza lekcja pierwszego spektaklu procentuje do dziś.
– Podziwia pani ojca?
– Tak. Najbardziej fascynuje mnie w jego aktorstwie czystość, świeżość i radość z wykonywania zawodu. W ciągu tylu lat pracy żadnej z tych rzeczy nie zatracił. Kiedyś myślałam, że to cechuje wszystkich aktorów. Ale teraz widzę, że to nie jest regułą.
– Rodzina Peszków trzyma się razem i co jakiś czas pokazuje wspólne dzieło?
– No tak. Najpierw był spektakl “Sanatorium pod klepsydrą”, zrobiony na zamówienie Japończyków. W Tokio mieliśmy premierę i potem graliśmy sześć lat w Polsce i na całym świecie. A kilka miesięcy temu zrobiliśmy nowy spektakl “Bula-Bula”. Gra w nim tata, mama, brat, bratowa i ja. My jesteśmy zwariowaną rodziną. Wspólna zabawa była zawsze elementem naszego życia. Bardzo lubimy razem spędzać czas. Przebieramy się wtedy, gramy, śpiewamy i tańczymy. Chcieliśmy zrobić taki szalony spektakl, który polegałby na śpiewaniu naszych ulubionych piosenek i tańczeniu. No i zrobiliśmy. Pod wodzą taty cała rodzina brała udział w tworzeniu scenariusza. Nie ma w nim żadnych pikantnych szczegółów z życia Peszków. Jest to raczej próba określenia naszych gustów, naszej wrażliwości i naszych, marzeń.
– Granie z bratem, ojcem, bratową i mamą różni się czymś od grania z kolegami?
– Chyba tak, bo mamy wobec siebie dużo wyższe wymagania i nie boimy się krytykować wzajemnie. O wszystkim mówimy sobie wprost. Czasem dochodzi do strasznych scen. Ojciec, jako reżyser, żąda od nas rzeczy niewiarygodnych. Dlatego ta praca jest bardzo stresująca.
– Czy w życiu rodziny Peszków istnieje w ogóle prywatność?
– Oczywiście. Na co dzień jesteśmy bardzo prywatnymi i związanymi ze sobą ludźmi. Żyjemy w wielkiej przyjaźni. Spędzamy razem wszystkie święta i uroczystości rodzinne. Mimo natłoku zajęć i odległości, która nas dzieli, dość często się spotykamy.
– Pani i brat wychowywaliście się w teatrze?
– Właściwie tak było. Tata przenosił się z miasta do miasta, a mama z nami jeździła za nim… Mam wspaniale wspomnienia z tego czasu. Często przebywałam w teatrze za kulisami i widziałam od dziecka nie tylko ten błysk szaleństwa, który dotyka aktora w dniu premiery, ale widziałam także udrękę, nieprzespane noce i rozdrażnienie, które towarzyszą pracy aktora w fazie prób. To dało mi dobre przygotowanie psychiczne do zawodu. Zanim zdecydowałam się na uprawianie go, dobrze wiedziałam, ile wymaga wyrzeczeń i siły psychicznej i jakie z tym wiążą się koszta,
– Jednak nie zawahała się pani i wybrała aktorstwo…
– Nie wyobrażałam sobie, że mogłabym coś innego robić.
– Ma pani poczucie sukcesu?
– Nie mam. Chciałabym odpowiedzieć szczerze, a jednocześnie prawdziwie. Wiem, że wielu ludzi mnie akceptuje. Wiem, że rodzice są ze mnie dumni. W tym względzie mam na pewno poczucie sukcesu. A jeśli chodzi o sukces zawodowy?… Myślę, że on jest przede mną.
– Przecież zagrała już pani wiele ważnych ról w teatrze, co nieczęsto zdarza się młodym aktorkom.
– To prawda i z tego powodu jestem szczęśliwa, bo to praca daje siłę do walki, a ta z kolei nadaje smak życiu.
– Nie marzy pani o tym, aby zagrać w filmie?
– Marzę. I wierzę, że kiedyś zagram. Oczywiście, nie w każdym filmie chciałabym grać. Musiałby być specjalny scenariusz, bo ja jestem specjalną aktorką dla której niełatwo znaleźć rolę. Ale nie jest tak, że nie mam żadnych propozycji. Owszem, zdarzają się… Na szczęście, mam pracę w teatrze, która daje mi tyle satysfakcji, że mogę sobie pozwolić na dokonywanie wyborów.
– Nie doskwiera pani brak powszechnej popularności?
– Nie! W żadnym punkcie. Pewnie dlatego, że tak ciekawe role gram w teatrze. Wszystkie moje postaci są niespełnione, poszukują odpowiedzi na pytania, muszą walczyć. Choć bywają boleśnie doświadczane przez los i stawiane w ekstremalnych sytuacjach, pozostają czyste i wierne sobie.
– Jak pani “wchodzi” w kogoś takiego?
– W pierwszej fazie pracy staram się kierować intuicją i pozornie mało związanymi z postacią sprawami. Zadaję sobie proste pytania. Na przykład, jaki kolor i zapach lubi osoba, którą mam zagrać, jaką muzykę i porę roku… W ten sposób zbliżamy się do siebie. Dopiero na końcu, kiedy jesteśmy już “jednym”, pojawiają się rozwiązania formalne. W tej ostatniej fazie żyję już tylko rolą. Nie oglądam telewizji, nie spotykam się z przyjaciółmi, nie odbieram telefonów od nikogo, nawet od ukochanego… Żyję jak mniszka…
Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy