Gdyby nie ekscesy korupcyjne oligarchii spod znaku PO, PiS nigdy nie dostałoby drugiej szansy Na arenie polityki międzynarodowej PiS już jest politycznym trupem. Kiedy odbędzie się formalny pogrzeb, to sprawa drugorzędna wobec faktu, że nie ma takiej siły, która mogłaby to anachroniczne ugrupowanie przywrócić do życia. Zastanawiając się nad tym, co mogłoby przerwać polityczny żywot tego niewydarzonego tworu antypolitycznego, za każdym razem dochodziłem do wniosku, że nastąpi to w wyniku – jak mawia młodzież – samozaorania. Tak bowiem najczęściej kończą partie całkowicie oderwane od rzeczywistości. Jak w sekcie PiS zresztą nigdy nie było partią polityczną w ścisłym znaczeniu tego słowa; nigdy nie stało się czymś więcej niż partyjną kliką otoczoną sektą. Od początku toczyła ją od środka śmiertelna choroba. Otrzymawszy szansę działania, ugrupowanie pozbawione jakichkolwiek mechanizmów samoobronnych oraz elementarnego instynktu samozachowawczego nie mogło zdziałać wiele dobrego. Mogło niestety wyrządzić mnóstwo szkód. I wyrządziło. Ta choroba – pisizm – polega na zupełnej izolacji od rzeczywistości. Polityka w takim wydaniu staje się „polityką przekonań”. W prawdziwym świecie nie ma niczego bardziej oddalonego od polityki realistycznej. W praktyce politycznej oznacza to pierwszeństwo grupowych iluzji, uprzedzeń, obsesji, negatywnych emocji przed realnymi faktami, prawdziwymi interesami różnych grup, ale też i państwa jako pewnej całości prawnej, ekonomicznej, socjologicznej i historycznej. Te sekciarskie iluzje dominują też nad dążeniami ludzi i oczekiwaniami społecznymi, a także nad orientacją i układem sił w świecie realnej polityki międzynarodowej. Jeśli tego rodzaju formacja robi coś dla „normalnych ludzi”, to tylko po to, by posłużyć się nimi do własnych, dużo ważniejszych, ukrytych i iluzorycznych celów. Z tej przyczyny pisowcy – w odróżnieniu od polityków w normalnych państwach – potrzebują polityki historycznej. Jej zadaniem jest utworzenie zbioru fikcyjnych uzasadnień działań antypolitycznych, których nie da się uzasadnić w trybie normalnego postępowania, zgodnego z regułami rzetelności intelektualnej i z logiką proceduralną praworządnego państwa. Polityka historyczna to inaczej ideologia historyczna, czyli zmistyfikowana wersja historii, którą z użyciem siły aparatu państwa próbuje się narzucić odbiorcom za pomocą nowoczesnych technik perswazji propagandowej. Stąd biorą się takie potworki jak fundacje narodowe, a także udające organizacje pozarządowe przybudówki PiS, których celem jest obrona dobrego imienia i inne zbędne, a kosztowne przedsięwzięcia. Do ich kosztów zaliczyć trzeba nie tylko środki publiczne zmarnowane na bezowocne działania, ale także realne i wymierne szkody, które niejako przy okazji wyrządzają państwu i obywatelom. Antypolityka bowiem ma też zdolność wywoływania skutków, choć są to skutki odmienne, a często nawet odwrotne do zamierzonych. W ten sposób pomyślany projekt społeczny – społeczny tylko w tym sensie, że do realizacji potrzebuje współpracy dużych rzesz ludzi – wymaga użycia szczególnej procedury w doborze kadr. Trzeba wykorzystać tzw. selekcję negatywną i dobierać posłuszne miernoty, gotowe bez cienia wątpliwości, wahań i sprzeciwu wykonać każde, nawet najbardziej absurdalne i szkodliwe polecenie ścisłego, często jednoosobowego, przywództwa. Nikt z tych, którzy cechują się zdolnością samodzielnego myślenia, których cechuje krytycyzm i odwaga cywilna, nie nadaje się do współpracy z taką formacją. Przed takimi osobami broni się ona stanowczo. Na tym zasadza się jej pierwotna siła i dlatego nosi ona cechy sekty. Władza bez bezpieczników Z biegiem czasu jednak ta siła obraca się w słabość, która musi doprowadzić do klęski. W olbrzymim bowiem zapleczu eksperckim ścisłego kierownictwa i w rozbudowanych strukturach państwa zawłaszczonych przez sektę nie ma ani jednej osoby, która byłaby intelektualnie zdolna do ostrzeżenia przed nadchodzącym niebezpieczeństwem, nie mówiąc już o moralnej zdolności do powstrzymania autodestrukcyjnych projektów tak obwarowanego obozu. Czy jest przypadkiem, że w dublujących się ministerstwach – rządowym i prezydenckim – nie znalazł się ani jeden myślący dyplomata i że obie te instytucje, podobnie jak cały rząd z jego premierem, wicepremierami i 126 ministrami i wiceministrami (po ostatnich dymisjach o 17 mniej, a więc 109), obsiadły osobniki tak prymitywne umysłowo, że postronny obserwator nie może się nadziwić, jak coś tak niewiarygodnego na naszych oczach stało się w ogóle możliwe? Nieprawdopodobne w normalnym państwie byłoby wpakowanie się na taką minę, jaką była nowelizacja ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej, ale też cała ta seria skandalicznych wypowiedzi i działań naszych









