Dyplomacja bez dyplomatów

Dyplomacja bez dyplomatów

Rex Tillerson (L) delivers remarks after being sworn-in as Secretary of State, beside US President Donald J. Trump (R) in the Oval Office of the White House in Washington, DC, USA, 01 February 2017. Tillerson was confirmed by the Senate, 01 February, in a 56-to-43 vote to become the nation's 69th Secretary of State. fot. Avalon/REPORTER

Nieobsadzone stanowiska to dziś największy problem amerykańskiej polityki zagranicznej Przyjęło się, że to szef amerykańskiej dyplomacji, a nie wiceprezydent jest tak naprawdę drugą osobą w państwie. Do wzmocnienia tego stereotypu przyczyniły się tak istotne historycznie postacie jak John Foster Dulles, Dean Rusk, Henry Kissinger czy w ostatnich latach Madeleine Albright, Colin Powell, Hillary Clinton, a przede wszystkim John Kerry. Bywało, że to oni, a nie ich bezpośredni przełożeni z Gabinetu Owalnego nadawali ton amerykańskiej polityce zagranicznej i stawali się jej twarzami. I choć robili to z różnym skutkiem, nierzadko przyczyniając się do spektakularnych porażek i przykładając rękę do skandali, wszystkich łączyło jedno. Szefując korpusowi dyplomatycznemu USA, stawali się menedżerami w potężnej, bogatej w zasoby ludzkie korporacji, w której nigdy nie brakowało wsparcia merytorycznego i technicznego. Sprawujący funkcję sekretarza stanu od nieco ponad roku Rex Tillerson nie może ani trochę liczyć na podobny luksus pracy. Sam nie miał fachowego przygotowania dyplomatycznego ani politycznego, do administracji trafił bezpośrednio z wielkiego biznesu, z pewnością liczył więc na wsparcie doświadczonych dyplomatów i weteranów negocjacji międzyrządowych. Jego nadzieje nie były bezpodstawne, bo sama struktura władz federalnych i niepisana tradycja otaczania się przez kluczowych urzędników doradcami, zwłaszcza związanymi z polityką zagraniczną, sugerowały, że będzie miał od kogo się uczyć. Tymczasem dziś brakuje mu nie tylko mentorów, ale przede wszystkim rąk do pracy. 13 miesięcy po objęciu przez Tillersona stanowiska w Departamencie Stanu wciąż jest ponad 200 nieobsadzonych miejsc. Pustki są przede wszystkim w kadrach średniego i wyższego szczebla, gdzie do zapełnienia pozostaje ponad 40% stanowisk. Wietrzenie korytarzy Początkowo braki kadrowe nikogo nie dziwiły ani nie martwiły. Wymiana kadr po zmianie administracji jest czymś normalnym, zwłaszcza w Waszyngtonie, gdzie wbrew popularnej opinii zdecydowaną większość stanowisk obsadza się z klucza partyjnego. W dodatku Biały Dom opuszczała ekipa, która spędziła w nim ostatnie osiem lat. Do tego dochodził charakter nowej administracji. Prezydent Trump dla wielu zawodowych dyplomatów od początku był niemożliwy do zaakceptowania, dlatego część członków korpusu przyśpieszyła decyzję o przejściu na emeryturę czy do sektora prywatnego. Z czasem luki te miały jednak się zapełnić. Tak przecież było zawsze, bez względu na kontrowersje wokół nowo wybranego prezydenta i członków jego rządu. Liczono przede wszystkim na napływ osób młodych oraz pracowników z doświadczeniem biznesowym. W końcu Trump w kampanii robił wyraźne podchody pod duże firmy i koncerny międzynarodowe, a wielu członków jego gabinetu to głównie przedsiębiorcy, nie urzędnicy. Na pewno zaś nie politycy czy dyplomaci. Taką osobą jest zresztą sam Tillerson, który spodziewał się, że wielu ludzi pójdzie jego śladem i zadomowi się na wysokim szczeblu korpusu dyplomatycznego. Nic podobnego jednak się nie zdarzyło. Departamentem Stanu targa największy w jego współczesnej historii kryzys kadrowy i nie ma nadziei, by dało się go szybko zażegnać. Problemy, z jakimi boryka się Tillerson, najlepiej ilustruje jego niedawna wizyta w Ameryce Łacińskiej. Przez tydzień, gdy sekretarz stanu przemierzał niemal cały region, od Meksyku, przez Jamajkę, do Argentyny, musiał sobie radzić bez Toma Shannona, osoby numer trzy w hierarchii amerykańskiej dyplomacji. Ten 60-letni latynoamerykanista i zawodowy dyplomata, służący w korpusie od 37 lat, poinformował bowiem o odejściu z administracji kilka dni przed wyjazdem Tillersona do Meksyku. W oficjalnym komunikacie stwierdził, że decyzja nie ma charakteru politycznego i jest związana z wiekiem oraz chęcią poświęcenia się rodzinie, trudno jednak nie uznać jej za demonstracyjne wotum nieufności wobec polityki Trumpa. Odejście najważniejszego dyplomaty zajmującego się regionem tuż przed wyjazdem sekretarza stanu pokazuje dobitnie, jak bardzo podzielona jest amerykańska dyplomacja. W dodatku Shannon był jednym z architektów strategii Stanów Zjednoczonych wobec Wenezueli i miał przygotowywać plan objęcia sankcjami paradyktatury prezydenta Nicolása Madura. Dziś wiemy, że tego nie zrobi, a Tillerson będzie miał kłopot ze znalezieniem równie wartościowego następcy. Po odejściu Shannona sytuacja w ścisłym kierownictwie Departamentu Stanu zrobiła się wręcz dramatyczna. Nieobsadzonych pozostaje aż siedem z dziewięciu najważniejszych stanowisk doradców wysokiego szczebla i szefów departamentów regionalnych. Honoru domu bronią jedynie zastępca sekretarza stanu John J. Sullivan i Steve Goldstein, sekretarz ds. dyplomacji

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 09/2018, 2018

Kategorie: Świat