Zakup F-35 to zły wybór. Ta decyzja zaciąży na naszych możliwościach obronnych na lata Za cztery lata pierwsi polscy piloci będą latać samolotami F-35 z biało-czerwonymi szachownicami. Kilka lat później pierwsze maszyny wylądują w Polsce (egzemplarze przekazane nam w 2024 r. pozostaną w USA, gdyż tylko tam możliwe będzie przeprowadzenie niezbędnych szkoleń dla pierwszych instruktorów). Za kilkanaście lat – z pewnością już w kolejnej dekadzie – obie zakupione eskadry osiągną gotowość operacyjną. Długo, bardzo długo, choć nie ma co się zżymać na pisowskich architektów umowy z Amerykanami. Wdrażanie nowoczesnych maszyn bojowych nie następuje z roku na rok. Mniej zaawansowane F-16, których 48 sztuk kupiliśmy w 2003 r., wprowadzaliśmy ponad 10 lat. Warto jednak o tym wspomnieć, by zderzyć się z zapewnieniami, że oto 31 stycznia 2020 r. sytuacja militarna Polski znacznie się poprawiła. Nie poprawiła, tak jak nie zmieniła się po zakupie systemu antyrakietowego Patriot czy baterii rakietowych HIMARS (zdolnych do rażenia celów na odległość do 300 km). Stanie się tak dopiero wtedy, gdy cały ten sprzęt trafi nad Wisłę i zostanie z powodzeniem zintegrowany z pozostałymi elementami rodzimej obronności. Ideologizacja tematu Nie zmienia to faktu, że umowa na zakup 32 samolotów F-35 to początek nowej drogi w historii polskiej armii. Tylko czy drogi w dobrą stronę? Zakup amerykańskich maszyn – jak niemal wszystkie istotne kwestie – stał się elementem politycznej wojny między PiS i anty-PiS. Dlatego trudno dziś wypowiadać jakąkolwiek opinię na temat zasadności podjętej przez rząd decyzji bez ryzyka posądzenia o brak obiektywizmu. Ponieważ większość specjalistów zajmujących się kwestiami militarnymi już dawno została zakwalifikowana do grona krytyków władzy, taki stan rzeczy de facto sprzyja PiS. Daje bowiem pretekst do stwierdzenia, że „cokolwiek byśmy zrobili, i tak będą mówić, że to źle”, i nie sprzyja refleksji, że może z naszą polityką obronną rzeczywiście coś jest nie tak. Mimo to spróbuję przekonać Czytelników, że zakup F-35 to zły wybór. Że to decyzja, która zaciąży na naszych możliwościach obronnych na lata i z czasem odbije nam się czkawką. Ma rację Andrzej Duda, mówiąc, że F-35 to najlepszy i najnowocześniejszy samolot na świecie. Rosyjskie próby doścignięcia Amerykanów na tym polu na razie nie przyniosły zadowalających efektów. Dość powiedzieć, że po 20 latach prac Rosjanie nadal mają kłopot z silnikiem, który pozwalałby ich maszynie zachować cechy „niewidzialności”. O jego wydajności energetycznej nie wspomnę. Być może za jakiś czas Amerykanie będą musieli się mierzyć z chińskimi odpowiednikami myśliwca piątej generacji, lecz na razie mamy tam do czynienia z konstrukcjami w fazie prototypowej. Zaawansowanej, ale wciąż relatywnie dalekiej od wdrożenia do linii. Co zamiast F-35 Istotnie zatem, użytkując F-35, wejdziemy do pierwszej ligi. Tylko po co? Czy naprawdę chcemy się mierzyć z najlepszą na świecie rosyjską obroną przeciwlotniczą i atakować cele znajdujące się głęboko za liniami wroga? Wówczas „niewidzialność” tego myśliwca mogłaby być poważnym atutem. A może jednak nasza doktryna ma charakter obronny i zadaniem polskiego lotnictwa byłoby wsparcie oddziałów na lądzie i niezbędne do tego wywalczenie przewagi w powietrzu, bezpośrednio nad teatrem działań wojennych? Pytanie ma charakter retoryczny i jasne jest, że mamy się bronić, a nie atakować. Do tego samolot piątej generacji nam niepotrzebny, chyba że byłby to inny amerykański cud techniki – F-22 Raptor. Stworzony do „wymiatania nieba” z wrogich maszyn, absolutnie bezkonkurencyjny w swojej kategorii. Rzecz jednak w tym, że Stany Zjednoczone nigdy i nikomu go nie sprzedały, a gigantyczne koszty utrzymania F-22 sprawiły, że po wdrożeniu 180 maszyn zawieszono jego produkcję. Jeśli nie raptory, to co? Biorąc pod uwagę charakter wyzwań – konieczność zestrzelenia jak największej liczby rosyjskich maszyn czwartej generacji – na polskim niebie sprawdziłby się F-15. Jak nazwał go jeden z lotniczych specjalistów, swoista „ciężarówka na rakiety”. Niezbudowany w technologii stealth, wywodzący się jeszcze z czasów głębokiej zimnej wojny, ale wielokrotnie modernizowany. Co więcej, używany już w konfrontacjach z maszynami proweniencji radzieckiej, w trakcie których niemal zawsze dowodził swojej wyższości. Niestety, jest drogi. I zupełnie inny niż użytkowany u nas z powodzeniem F-16. A musimy pamiętać, że samolot to skomplikowana maszyneria, wymagająca nie mniej skomplikowanego technologicznie zaplecza. Tak – już bez niepotrzebnych rozważań










