Fabryka świętego Mikołaja

Fabryka świętego Mikołaja

Przychodzą do pracy jeszcze przed świtem, choć przecież nikt im tego nie nakazuje. Mówią, że życie drapią pazurami, ale bombki malują piórkiem. Zgodnie z modą

– Mężczyźni w Gdańsku szli do Stoczni, a kobiety do bombek, do „Gedanii“. W stoczni załatwiali twar­de sprawy, w naszej spółdzielni świe­cidełek potrzebne byty delikatne ręce, cierpliwość, talent i wytrzymałe płuca – mówią jedna przez drugą, śmiejąc się i gestykulując. Wyłączone palniki pozwalają na chwilę rozmowy bez syku i świstu gazu. Wszystkie panie we włosach, na fartuchach, na zarę­kawkach mają srebrny pył, jakby za chwilę wybierały się na karnawałowy bal.

– Te z dmuchalni mniej są świecą­ce, ale z dekoratorni mienią się w ko­lorach tęczy. Palce całe w złocie, jak na stażu u Midasa – żartuje Elżbieta Binkowska, kierownik zakładu.

Przerwa śniadaniowa w „Gedanii“ rozpoczyna się przed dziesiątą. Ka­napki, herbata, w pojemniczkach sa­łatka, ciasto. W niewielkim pomie­szczeniu zapach kiełbasy miesza się z oparami farb, rozpuszczalników.

– Trzeba coś zjeść po pięciu godzi­nach pracy – mówi mistrz dmuchalni, Grażyna Cieciorko-Wójcik. – Część osób zaczyna pracę nawet o wpół do piątej rano. Same sobie to określają, bo pracują na akord. Niektóre dojeż­dżają do „Gedanii” nawet po 30 km z Kociewia, Kaszub. Z domu wycho­dzą nocą. Te początkujące w dmuchalni mają po 700-800 zł na miesiąc, ale można też wyciągnąć i ponad 1800 zł. Przychodzi się i w soboty.

– Denerwują mnie te gadania poli­tyków o wolnych sobotach albo za­braniające zakupów w niedzielę. Mą­drzą się, a chyba dawno z normalny­mi ludźmi, co muszą ciężko praco­wać, nie mieli do czynienia. Niech przyjdą do nas, to zobaczą – Arieta Bondarenko z dmuchalni śmieje się szczerze. Od 16 lat pracuje w „Gedanii“ i lubi mówić prawdę prosto w oczy. Sama wychowuje ośmiolet­nią córkę.

– Potrafię na nią zarobić, ale niech mi w tym nie przeszkadzają ci ze szklanego ekranu – mówi. Dobrze, że wcześnie wstaję, bo w firmie je­stem przed piątą, to wieczorami nie oglądam telewizji. A mam nadzieję, że w święta dadzą spokój i nie będą gnębić polityką…

 

Dmuchamy z wyczuciem

Jadwiga Bielak ma mir i uznanie wśród młodych i doświadczonych. Nawet dwa „rodzynki” – Marek i Pa­weł (obaj mają po 25 lat) – do mistrzy­ni odnoszą się z absolutnym uzna­niem.

– Pani Jadwiga dmucha koncerto­wo, delikatnie i precyzyjnie – mówią.- Pracujemy tu z kobietami półtora ro­ku i na razie nie myślimy o zmianie pracy. I nie jest to wcale babska praca i nikt się tutaj nie nudzi. W ciągu se­zonu dmuchamy i po kilkaset różnych form. Nie ma monotonii. Ciągle się trzeba czegoś nowego uczyć:

Pani Jadwiga potrafi poradzić sobie z każdą formą. Uczy na kursie, przez który przeszli Paweł Wiliński i Marek Woliński. Niewysoka, szczupła, je­szcze nie siwa pani, z ogromną wpra­wą obraca w palcach kolejny szklany owal. Płomień palnika jest pomarań­czowy, twarz pani Jadwigi lekko za­różowiona. Nadyma policzki i jeszcze kilka delikatnych dmuchnięć. Zmie­nia się kształt bombki. Formowanie trwa kilka minut. Bombka wędruje do kosza – jedna z 500 wydmuchanych w ciągu dnia. Pani Jadwiga przykręca gaz.            ,

– Przyszłam tutaj za panienki, a je­stem babcią. Wyszłam za mąż, pra­cując w „Gedanii”, owdowiałam tu­taj, a teraz dorabiam do emerytury. Chcą mnie, to mi pochlebia. Kiedy zaczynałam 44 lata temu pracę, to byty w tej spółdzielni trzy zakłady – mówi. – Przyszłam szukać pracy po kursie księgowości.: Mieszkałam wtedy u siostry, bo do Gdańska przy­jechałam ze wsi spod Osiecznej. Kiedy zaczynałam dmuchać, to mówili, że to na trzy miesiące, a zo­stałam całe życie. W 1959 roku wy­szłam za mąż za motorniczego. Je­szcze pięć lat gnieździliśmy się ra­zem u siostry, aż wreszcie z drugim dzieckiem w ciąży wydelegowali mnie z „Gedanii” do kwaterunku. Pierwsze mieszkanie dostaliśmy w hotelowcu. Pani, jaka ja byłam szczęśliwa, jakbym pana Boga zła­pała za nogi. To nic, że nie było ła­zienek i warunków jak trzeba, ale miałam własne kąty, własne garnki. Ten hotelowiec potem kupiła służba zdrowia i dostałam normalne mie­szkanie. Przeniosłam się z trójką dzieci, mężem. Mąż zmarł 19 lat te­mu… Mogłam iść na emeryturę tro­chę wcześniej, bo uznali mi „warun­ki szkodliwe” w tych oparach. Teraz tego nie ma. Teraz się mówi, że to praca ciężka przy lekkich bombkach, ale nie szkodliwa…

Pani Helena z jednego szklanego pręta dmucha kilkanaście bombek. W ciągu dnia w jej wiklinowym ko­szu rośnie stos, kilkaset sztuk. Wszy­stkie ręcznie kręcone, wymodelowa­ne. Delikatnie, z wyczuciem.

– Chcę i muszę pracować – mówi pani Helena. – Emerytury dostaję 717 zł. A za mieszkanie płacę 350 zł. Nie chcę iść do dzieci, wnuków. Chcę być na swoim, to muszę dorobić. A poza tym mam w zakładzie koleżanki, do­brą atmosferę…

Jak słyszę, że na emerytów dzisiaj pracują inni, to czuję się upokorzona. A na kogo ja pracowałam? Jak wyglą­dał Gdańsk, jak przyjechałam ? Tych ludzi, co teraz u władzy, jeszcze na świecie nie było. Nic nie widzieli. Syn mi mówi: „wasze pieniądze w ZUS są „prze…”. To wtedy mnie nerwy biorą, bo jeszcze gada, że teraz oni wszystko od nowa. Co od nowa? Odbudowują z kompletnych ruin Gdańsk albo Warszawę?

W hali dmuchaczy na ścianach świąteczny nastrój. Łańcuchy, zielone girlandy, w kantorku mistrzyni, Gra­żyny Ciecierko-Wójcik, kilkadziesiąt wzorów srebrzystych wisi na małych gwoździkach.

– Tutaj święta i choinka trwaj ą cały rok. Nie ma dnia bez bombki.

Trudno jest dmuchać kształt z wol­nej- ręki, np. łabędzie to wyższa szko­ła jazdy. Ale ja to lubię, choć nie wiem, czy resztę życia spędzę współ­dzielili „Gedania”. Może… Moja cór­ka ma dzisiaj osiem lat. Sama ją wy­chowuję. Nie szukam u nikogo wsparcia, chcę z moją ośmiolatką tworzyć spokojny dom. Jak się sama o siebie nie zatroszczę, to nikt o mnie nie zadba – dodaje.

– Na dmuchalni większość pracują­cych to kobiety samotne, odpowie­dzialne za dzieci i dom – mówi mi­strzyni zmiany. – Każda z nich życie drapie pazurami, A ponadto dmucha piękne bombki.

 

Dekoratornia jak z bajki

Kolorów tu więcej niż na palecie najlepszego malarza. Wszelkie od­cienie i półtony, złocenia, srebrzenia, kolorowe brokaty przychodzą do „Gedanii” gotowe – najczęściej od amerykańskiego klienta. Teraz malu­je się bombki już na rok 2000, bo se­zon w spółdzielni na świecące cacka to maj, czerwiec, a w grudniu czas urlopów.

– W gorącym okresie pakuje się nawet do 180 tysięcy sztuk mie­sięcznie – mówią pracujące w pako- wami, tuż obok hal dekoracyjnych, panie. Przeciętnie zaś 140-120 tys. sztuk. Jak trzeba, to pracujemy 24 godziny na dobę, bo transport musi wyjść do kontrahenta terminowo. Nas najbardziej interesuje, jaki kon­trakt dyrektor Marek Pawłowski przywiózł z kolejnych międzynaro­dowych targów ozdób. Jeśli dobry, to wiemy, że będzie praca na na­stępne miesiące.

Wprawne ręce pakowaczek jak „maszyny” odtłukuj ą końcówki bom­bek, nadziewają uchwyty, wkładają błyszczące cacka do kartoników i na­lepiają specyfikacyjne naklejki – wszystko ręcznie.

W dekoratorni ręcznie domalowuje się gwiazdki albo sceny zbio­rowe np. z życia rodzinnego: przy stole dziadkowie, rodzice, wnuki, choinka płonie… Najdłużej maluje się specjalne ozdoby na zamówienie Amerykanów, bardzo wymyślne bombki w kształcie np. stożka pre­zentów.

– Każdą taką bombkę trzeba wziąć kilkadziesiąt razy do ręki. Składa się ona z blisko 30 elementów: koszy­ków, paczuszek, kokardek, choinki z bombkami, pudełek, mikołajów, a nawet rowerków itp. Kształt tej bombki uzyskuje się w dodmuchaniu do specjalnej formy. A potem – jak w przypadku większości bombek – odbywa się srebrzenie, czyszczenie denaturatem i malowanie poszczegól­nych elementów.

Niektóre wzory są bardzo praco­chłonne i wymagają ogromnej precy­zji. (Cena takiej bombki sięga w USA i kilkudziesięciu dolarów). Nie moż­na w trakcie takiej pracy zajmować się czymś innym, ani nawet myśleć o innych sprawach, bo popełni się błąd w rysunku. Ta praca wymaga od­dania – mówi Urszula Markuszewska, jedna z najbardziej doświadczonych malarek, obdarzona niezwykłym zmysłem plastycznym.

Kolory miesza komputer, niektóre gotowe wzory dostarcza wzorcownia. Przed każdą z pań stoi paleta ze szpi­kulcami, na które nadziewa się bomb­ki. W małych zakrętkach farby – kolo­ry tęczy, w miseczce brokaty przesie­wane przez sito i specjalne pędzelki z klejem.

– Najtrudniej opanować sztukę kre­ślenia łuków – mówią zgodnie Agnie­szka i Beata, które dopiero startują w „Gedanii”. Ukończyły kilkumie­sięczny kurs i teraz przed świętami przygotowują wystawę bombek na charytatywną licytację dla „Rodziny Nadziei”.

Specjalną sztuką w „Gedanii” jest dokowanie. Na pokryte klejem rysun­ki przyczepiają się w polu elektrosta­tycznym aksamitne drobinki puchu. Niepotrzebne resztki oczyszcza się z bombki ręcznie, szczoteczką.

-Nasz odbiorca jest wymagający – mówi dyrektor Marek Pawłowski. – Głównie są to Amerykanie, dla których najważniejszy z Polski jest „zielony ogórek”, czyli bombka, która ponoć przynosi szczęście. I nie zastąpią ogórka ani kolby kukury­dzy, ani kominiarze, ani dzwonki czy galerie aniołów. A ponadto cie­szą się wzięciem różne wymyślne kształty – np. Żuraw gdański, sta­teczki, ale i bombki z napisem „So­lidarność”, choć te wyraźnie tego ro­ku gorzej się sprzedają. Wzięcie ma­ją bombki z kolekcji tzw.-papieskiej ż wizerunkami Świętej Rodziny. Po­nadto w tym sezonie była przebojem bombka w kształcie telefonu komór­kowego.

– Nasz klient, nasz pan. W „Geda­nii” to obowiązuje, choć czasami ma­my inne gusta niż nasz kontrahent – dodaje dyrektor Pawłowski. – Ale na własne pomysły możemy sobie po­zwolić w czasie spokojniejszym, czy­li właśnie teraz w grudniu, bo już na wiosnę mszy pełną parą produkcji a na Boże Narodzenie roku 2000. Wiemy, że modny będzie przytłumiony bor­dowy i wszelkie odmiany srebrzysto­ści. Opracowujemy nowe kształty na następny wiek, ale na razie to taje­mnica handlowa.

Fabryka ze świętym w tle

– Staram się znać problemy swo­ich pracownic – mówi Elżbieta Bin­kowska. – Najważniejsze, to umieć słuchać. Nauczyłam się tego w stoczni, gdzie pracowałam 20 lat, a teraz już ponad 10 lat jestem w „Gedanii”. Tutaj jak w soczewce skupiają się rodzinne sprawy, kłopo­ty kobiet, dolegliwości społeczne. Wiemy, komu dać przydział na wę­giel albo dodatkowy bon na święta. Może właśnie kobiety potrafią tę po­moc organizować inaczej? Wiele z nich ma w życiu zapisane „mozol­na przeciętność”, choć pracują nieo­mal w fabryce cudów.

We wzorcowni Spółdzielni Pracy „Gedania” można dostać oczopląsu. Obcy mówią że jest tu jak w raju u św. Mikołaja. Dyrektor i prezes równocześnie, Marek Pawłowski, absolwent ekonomii (handel zagra­niczny) Uniwersytetu Gdańskiego, przeszedł w tej firmie wszystkie szczeble wtajemniczenia. Teraz po­trafi nawet wysrebrzyć bombkę. Zna się też na wzorach, a z klienta­mi prowadzi wielogodzinne, spo­kojne pertraktacje. Załatwia zlece­nia. „Gedania” ma już za sobą okres zapaści. Bodaj najstarsza; spółdziel­nia w Trójmieście,, z 50-letnim sta­żem, była już na granicy bankruc­twa. Wybroniła się oddzieleniem ozdób choinkowych od tworzyw sztucznych.

Teraz dyrektor Pawłowski myśli o inwestowaniu, bo warunki w fabry­ce są przaśne. Wystarczy tylko prze­jść korytarzami.

– Rozpoczniemy modernizację i re­mont, choć w świetle istniejącego pra­wa spółdzielnia nie jest dla nas najlep­szym rozwiązaniem – mówi dyrektor Pawłowski. – I być może o zmianie własności w zakładzie też trzeba bę­dzie w najbliższym czasie” pomyśleć. A na razie napiszemy – jak wszyscy – list do św. Mikołaja z fabryki św. Mikołaja by rok 2000 dał nam szanse, z których chętnie skorzystamy.

Wydanie: 01/1999, 1999

Kategorie: Reportaż

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy