Filmówka: się kręciło, się kręci…

Filmówka: się kręciło, się kręci…

Łódzka szkoła filmowa kończy 70 lat Ta uczelnia dała kinu Polańskiego i Wajdę, Hasa, Bajona i Edelmana. Dziś w Filmówce legenda szkoły mierzy się z twardymi realiami rynku filmowego. Wynik? 1:1. Szkoła nierozerwalnie związana z Łodzią zaczęła się jednak w Krakowie. Tam Antoni Bohdziewicz, szef Referatu Filmowego Armii Krajowej, zorganizował już w styczniu 1945 r. Warsztat Filmowy Młodych. Sam nosił się jak lord – angielski tweedowy garnitur, fajka, w dłoni szklaneczka brandy – ale w ławkach siedziały chłopaki, z których co drugi miał oficerki albo furażerkę. Kawalerowicz, Has, Panufnik, Jahoda, Passendorfer, Zaczyk… Wprawdzie na WFM pracowało się „na sucho”, czyli bez sprzętu i taśmy filmowej, za to wykłady prowadzili uznani specjaliści od filozofii: Roman Ingarden czy Władysław Tatarkiewicz. Filmy można było co najwyżej oglądać, więc na Józefitów 16 (pomieszczenia po rządowych agendach propagandy III Rzeszy) wpadali a to Jerzy Andrzejewski, a to Czesław Miłosz, by pooglądać i podyskutować o sztuce. Po kilku miesiącach władze zdecydowały się odsunąć od filmu snobistycznych Bohdziewiczów na rzecz ludzi z awansu. Pewnego ranka jeden z kierowników, Jarosław Brzozowski, zaginął. Okazało, że jest całkiem blisko, bo po drugiej stronie podwórka – w piwnicy miejscowego UB, skąd wyszedł dopiero po kilku latach. W marcu 1948 r. centrum życia filmowego przeniosło się do Łodzi, na Targową 61, do przedwojennego pałacyku fabrykanta Oskara Kona. Miejscowe UB, którym kierował wówczas Mieczysław Moczar, prowadziło nawet śledztwo, czy ta cała filmowa heca nie jest aby tylko przykrywką dla poszukiwania skarbów, które fabrykant na pewno zadołował w piwnicy. Od 1 stycznia 1949 r. szkole, która ma już 150 słuchaczy, dyrektoruje Jerzy Toeplitz, który podczas słynnego zjazdu w Wiśle twardo obstawał przy socrealistycznym kierunku kinematografii. Zresztą zgodnie z przekonaniami, które wyniósł z prac przedwojennej lewicującej grupy filmowców Start. Na uczelnię przywoził go służbowy chevrolet. Przy wejściu do szkoły zawisł napis: „Ze wszystkich rodzajów sztuk film jest dla nas najważniejszy. W.I. Lenin”. Jednak w 1968 r., po wydarzeniach marcowych, rektor Toeplitz utracił zaufanie przełożonych i został odwołany. A po setnych perturbacjach w roku 1993 został pierwszym doktorem honoris causa własnej uczelni. Schody do sławy Do ZMP studenci kolejnych roczników wstępowali najczęściej zbiorowo. Specjalne „brygady kontrolne” robiły naloty i sprawdzały, czy studenci po wykładach na pewno odrabiają lekcje. A przecież epicentrum szkoły był bar u stóp legendarnych schodów, które wiodły ku salce projekcyjnej. Dziś zresztą wygląda ona tak samo jak tuż po wojnie. Tam można było obejrzeć sporo filmów niedopuszczanych na ekrany, choć by dostać się na projekcję, trzeba było wypełnić rewers (jak w bibliotece) i uzyskać na nim podpisy trzech wykładowców. To, co się obejrzało w salce, w barku można było przedyskutować, więc talenty reżyserskie dojrzewały gdzieś pomiędzy. Czyli na słynnych schodach. Nie darmo dziś każdy ich stopień dedykowany jest innemu słynnemu absolwentowi, co poświadcza przyśrubowana tabliczka. Inna sprawa, że gdy piw w barku zaliczyło się więcej (zupa i chleb były za darmo), startował konkurs, kto pokona więcej stopni za jednym skokiem. Cud, że nikt w trakcie tych zawodów się nie połamał ani nie zabił. Nawiasem mówiąc, kiedy młody Andrzej Żuławski planował studia w łódzkiej Filmówce, jego tata Mirosław, który środowisko filmowe doskonale pamiętał sprzed wojny, stanowczo mu tego zabronił. Obawiał się, że jedno, co chłopak wyniesie z Łodzi, to nałóg alkoholowy. Tymczasem już w sezonie 1951 o jedno miejsce na pierwszym roku tej najbardziej prestiżowej uczelni artystycznej w kraju biło się dziesięcioro kandydatów. Szkoła miała wówczas kogoś w rodzaju radzieckiego komisarza, operatora Włodzimierza Jakowlewa przysłanego z Moskwy. Ten wtrącał się mało, cały szczęśliwy, że trafił do „przedsionka Zachodu”. A jeżeli jakiś kapuś zameldował, że w etiudzie takiego a takiego studenta występują odchylenia od linii, prof. Wanda Jakubowska, przedwojenna komunistka z oświęcimskim numerem wytatuowanym na przedramieniu, zawsze była w stanie delikwenta wybronić. Gorzej, gdy „smutny pan” przyłapał kogoś na robieniu dokumentacji fotograficznej do filmu. Wajdę i Kutza zwinęli za fotografowanie „obiektów przemysłowych”, inny kolega miał większego pecha, bo w jego kadrze znalazła się siedziba bezpieki.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 10/2018, 2018

Kategorie: Kultura