Geny plus odporność – rozmowa z Krzysztofem Wielickim

Geny plus odporność – rozmowa z Krzysztofem Wielickim

Wspinanie jest nieskończonością, to pasja, z którą się umiera – W 20-osobowej wyprawie, idącej po raz pierwszy na świecie na Mount Everest zimą, było wielu znakomitych alpinistów. Dlaczego akurat wy podjęliście ostatni atak? – Był to trochę przypadek, ja w ogóle nie wspinałem się w parze z Leszkiem. Nasi partnerzy zeszli jednak do bazy, jeden trochę chorował, do drugiego miała przyjechać żona. My byliśmy w Kotle Zachodnim na 6500 m. Gdy się dowiedzieliśmy, że zezwolenie na atakowanie Everestu zostało przedłużone o dwa dni, do 17 lutego, wróciliśmy do obozu III. Byliśmy zmęczeni, bo pomagaliśmy Andrzejowi Zawadzie, który nie mógł w nocy znaleźć lin poręczowych i musiał zostać na Przełęczy Południowej. Tylko Leszek i ja mogliśmy jednak wyjść do góry z realną szansą na zdobycie szczytu w terminie. I tak staliśmy się zespołem szczytowym. – Zdobyliście szczyt razem, schodziliście jednak osobno. – To już była walka o przetrwanie. Zdobywanie szczytu było działaniem zespołowym, natomiast powrót każdy brał w swoje ręce. Leszek był zdany wyłącznie na siebie – i ja też. W zejściu nie wiązaliśmy się liną. Leszek mógł iść szybciej, a ja pół roku wcześniej odmroziłem stopy, miałem przeszczepy skóry, które jeszcze dobrze się nie przyjęły. Wszystko się otworzyło, szedłem na krwawiących, a potem zamarzniętych nogach. Wiedziałem, że w zejściu będę wolniejszy, bo jak się nie czuje stóp, to nie jest to proste. Na 8300 m zobaczyliśmy wtopione w lód ciało Hannelore Schmatz. Powyżej Przełęczy Południowej straciłem latarkę, schodziłem po ciemku, na ślepo. Leszek zniknął mi z oczu, była zadymka. Nie mogłem znaleźć naszego namiotu na Przełęczy Południowej – a to bardzo rozległa przełęcz. Wcześniej nie czułem strachu, ale gdy zacząłem błądzić w lewo i w prawo, pomyślałem: niedobrze. Przypadkowo wyszedłem na namiot, Leszek już w nim był. Po wyprawie spędziłem miesiąc w szpitalu, palce u nóg mam trochę przycięte, ale ich nie straciłem. – Czy podczas ataku szczytowego korzystaliście z tlenu? – Tlen skończył się nam dawno przed wierzchołkiem, nawet tego nie zauważyliśmy. Wcześniej zużywaliśmy zaledwie dwa litry na minutę, więc w ogóle nie odczuwałem, że idę z tlenem. Kazali, to założyliśmy te 10-kilowe butle, ale nie sądzę, by w jakikolwiek sposób to nam pomagało, bo człowiek potrzebuje 16 l na minutę. Butla była ciężka, zamarzająca maska przeszkadzała, para z oddechu przy minus 45 stopniach od razu zmieniała się w lód, bolało. Rok przed nami szła wyprawa na Lhotse – dwójka z tlenem i dwójka bez tlenu. Jedni mieli lżej, drudzy nieśli 10 kg więcej, ale organizm dostawał pomoc. Weszli w tym samym czasie. Dziś, gdy butle ważą 3 kg i ustawi się 6 l tlenu na minutę, może to pomaga. – Jerzy Kukuczka uważał, że jest pan najszybszym wspinaczem, z którym się wspinał. – Miło mi to słyszeć, raz na Kanczendzondze trochę go wyprzedziłem. To kwestia genów. Nigdy jakoś specjalnie nie trenowałem, sala gimnastyczna była mi obca. Dla mnie treningiem przed wyprawą było wspinanie się w innych górach. W himalaizmie 50% sukcesu to przywilej genetyczny plus ogólna odporność. Lepiej też nie być za wysokim, bo w górach łatwiej jest mikrym organizmom, choć tu nie ma bezwzględnej zasady. n Czy Everest był najtrudniejszym z trzech ośmiotysięczników zdobytych przez pana zimą? – Może nie najtrudniejszy, na sukces pracował cały zespół, my dołożyliśmy ostatnią cegiełkę. Był jednak ważny, bo pierwszy i najwyższy. Dał mi wiarę, że na 8000 m zimą będę się dobrze czuł. Największą satysfakcję przyniosło mi natomiast samotne zimowe zdobycie Lhotse. Partnerzy z zespołu byli niedysponowani, myślałem: iść – nie iść, w dodatku miałem gorset po wypadku w Gharwalu parę miesięcy wcześniej. Było to wyzwanie, wymagało pewnej determinacji. Jedyną rzeczą, której bym nie powtórzył, jest natomiast samotne, bez żadnego wsparcia, wejście na Nanga Parbat latem 1996 r. Wtedy trochę przekroczyłem cienką czerwoną linię. – Trzy lata temu próbował pan zimowego wejścia na Nanga Parbat. Bez powodzenia. – Trochę przeliczyliśmy się z siłami, wydawało nam się, że będzie łatwiej, ale to strasznie rozległy masyw. Była to już dziewiąta próba, Nanga Parbat do dziś jest niezdobyta w sezonie zimowym. Myślę, że wrócę w Karakorum zimą. – Żaden z czterech ośmiotysięczników w Karakorum nie został zdobyty zimą.

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 08/2010, 2010

Kategorie: Kraj