Graj euro-Cyganie!

Kampania do europarlamentu wygasła, zanim rozpłonęła na dobre. Komitety wyborcze uznały, że przy zapowiadanej marnej frekwencji nie warto się wysilać i rozszerzać swojego elektoratu. Wystarczy ściągnąć najwierniejszych. Społeczeństwu nie chciało się wysilać, informować się o możliwościach i kompetencjach europosłów. Toteż wystarczyło grać na paru stereotypach.
Liczni kandydaci obiecywali potencjalnym wyborcom pozyskanie funduszy ze środków pomocowych, czyli szmalu, ludzkim językiem mówiąc. Świadomie lub z braku posiadanej wiedzy nie wspominali, że ewentualny zastrzyk pieniężny społeczeństwo dostanie najwcześniej po 2006 r. Ale dobre i to. Gdyby społeczeństwo parę prawd, oczywistych w Brukseli i Strasburgu, jeszcze wiedziało.
Po pierwsze, w europarlamencie decydują frakcje polityczne, i to te największe. W minionym liczyły się trzy: chadecy-ludowcy, socjaldemokraci i liberałowie. Coś do powiedzenia mieli też zieloni i radykalna lewica. Pozostali jedynie zabierali głos. Patrząc na krajowych faworytów sondażowych, przyszli polscy deputowani będą mogli tam jedynie zabierać głos. Bo Samoobrona już zapowiedziała utworzenie własnej, dwudziestoparoosobowej frakcji. Podobnie Liga Polskich Rodzin. Platforma zasili ponaddwustuosobową frakcję chadeków-ludowców, ale jeśli dalej będzie umierać za Niceę, długo tam nie pożyje. PiS im współtworzył rozłam w tej frakcji. Współtworzy nową, konserwatywną. Za małą, by coś w europarlamencie znaczyć, wystarczającą, by chadekom-ludowcom krwi napsuć. Frakcję eurosocjalistów mogłaby zasilić polska lewica. Ale jest podzielona i głosy na nią mogą się rozłożyć, zmarnować. Dodatkowo „borówki” nie są członkiem Partii Europejskich Socjalistów, zatem jej deputowanych czeka czasowy pobyt w przedpokoju.
Po drugie, dyletanckie media ukuły nieprzystający wzorzec eurodeputowanego. Spokojnego, poważnego, galantnego, najlepiej dostojnego profesora. Umiejącego się grzecznie zachować na „brukselskich salonach”. Jak wyglądają „brukselskie salony”, redaktorzy nie wiedzą. To odbicie polskich kompleksów. Tymczasem wystarczy przewertować sobie dostępne w europarlamencie vademecum, czyli katalog eurodeputowanych, by zorientować się, że przeważają tam czterdziesto-, pięćdziesięcioletni zawodowi parlamentarzyści. Zwykle prawnicy, ekonomiści, dziennikarze, piarowcy. Oczywiście, w każdej narodowej reprezentacji są zasłużeni politycy, „stare słonie”, jak się tam mówi. Liderzy grup i frakcji. Ale trzon reprezentacji to sprawni parlamentarzyści, grający w drużynie. Narcyzów, solistów marzących o wielkich karierach trudno tam znaleźć. Zwykle są na marginesie europarlamentu.
Po trzecie, europarlament nie produkuje ustaw, jak to niektórzy z kandydatów twierdzą. On opiniuje, kontroluje. Zatwierdza budżety. Doświadczeni, grający drużynowo parlamentarzyści znakomicie potrafią wykorzystać takie uprawnienia. Ludzie opiniotwórczy. Ludzie otwarci, wielokulturowi, tolerancyjni. Skłonni do kompromisu. Potrafiący lobbować, a nie pokrzykiwać, blokować, puszyć się.
Uczestniczę w kampanii wyborczej. Byłem obserwatorem europarlamentu przez ponad rok. Słyszę zadawane na spotkaniach i przez dziennikarzy pytania. Widzę, że nasi przyszli eurodeputowani będą tam wyłącznie zabierać głos. W tym czasie fundusze zabiorą inni.

Wydanie: 2004, 24/2004

Kategorie: Blog

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy