Minister Milczek

Z gadziej perspektywy

Płaczą twórcy kultury narodowej, łzy w dziennikarskie mankiety ronią. Płaczą, bo złego ministra od premiera Millera dostali. Milczka Celińskiego.
Płaczą, łzy nie ustają. Płaczą silniej ostatnio niż tygodni temu parę, kiedy pan minister zaprezentował budżet na rok 2002, w dziale kultura, budżet zerami podszyty. Po tegorocznym budżecie, po rewelacjach ministra Bauca o rozwierającej się dziurze budżetowej nikt słodyczy się nie spodziewał. Tylko skali przycinki.
Twórcy i mędrcy od kultury zapewne połknęliby ten chudy budżet, nie dławiąc się zbytnio, no bo co by im miało w tym gardle stanąć, gdyby nie paskudny charakter ministra Celińskiego. Jego styl działania.
„Proponowaliśmy spotkanie, propozycję ponawialiśmy wielokrotnie, ale on to, mówiąc po polsku, olał i w ogóle nie zareagował. Nie mieliśmy jeszcze żadnej możliwości, żeby z nim porozmawiać”, skarży się w „Trybunie” prezes Związku Literatów Polskich, Piotr Kuncewicz. Wtórują mu reżyser Krzysztof Zanussi i senator Kazimierz Kutz.
A minister randek odmawia. Gardzi spotkaniami z ludźmi, którzy mogą zebrać pełną salę w MDK-u, nawet w mieście wojewódzkim, nawet w stolicy samej. Milczenie, wzgarda ministra jest dla kultury narodowej znacznie bardziej dotkliwsza niż zerowy budżet. Bo twórca narodowy biedę jakoś zniesie, klepnie ją sobie, ale dumy i wyniosłości ministerialnej nigdy!
Cóż zatem mają robić ludzie odpowiedzialni za losy narodowej kultury, za kondycję twórców? Przecież nie zaciągną ministra, niczym krowę na postronku, przed areopagi luminarzy! Zwłaszcza że pan minister uważa takie spotkania za rytuał i stratę czasu. Gdyby miał się spotykać ze wszystkimi reprezentacjami wszystkich środowisk – tak by mu wypadało, bo nie można przyjąć jednych, a pominąć drugich, biorąc pod uwagę rozliczność reprezentacji środowisk twórczych oraz głęboki pluralizm organizacyjny tychże – już wtedy czasu mu na pracę koncepcyjną, na pracę głową, jak mawiał nieodżałowany prezydent Wałęsa, nie starczyłoby. Zatem może lepiej kawy nie tyle pić, milczeć. Zwłaszcza że gdy się milczy, milczy, milczy, to apetyt rośnie wilczy na poezję, która drzemie w nas.
Ale twórców i luminarzy nie wolno zostawiać samych. Czy zatem w ramach, skromnego budżetu ministerialnego, nie wykroić etaciku czy pół nawet dla uroczej panienki albo panienki i chłopca, aby w rolę ministerialną się wcielili? Przyjmowali twórców, sadzali lub kładli nawet na kanapce i słuchali? Pilnie notując, oczkami ślicznie przewracając. Mówiąc tyle, co minister, czyli nic. Nawet odzywając się wiele.
Jako doświadczony, już, parlamentarzysta podsuwam twórcom fortel panazagłobowy. Pan minister jest także posłem. Każdy poseł winien przyjmować na dyżurach stroskane społeczeństwo. Skoro nie można dopchnąć się do ministra, jako twórca i reprezentant, to może zapisać się na dyżur jako społeczeństwo? Kawy i ciasteczek wtedy nie będzie, czasu mniej, ale pogadać zawsze można. Ludzka rzecz pogadać.
W naszym kraju minister, poseł, a zwłaszcza minister-poseł spełniają rolę terapeutyczną. Są jak psychoanalityk. Można mu się wypłakać, bez konieczności uiszczenia honorarium. Potrącają ryczałtowo przy poborze podatków.
A może by uszanować prawo człowieka, prawo ministra do milczenia? Skoro zadeklarował, że do końca marca będzie w resorcie sprzątał i projekty ustaw ucierał, a potem zaprezentuje cały ich pakiet, może te dwa miesiące poczekać. Idy zawsze potem można ministrowi wyprawić.

 

Wydanie: 05/2002, 2002

Kategorie: Blog

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy