Gruziński plebiscyt

Gruziński plebiscyt

Arogancja Saakaszwilego zraziła szczególnie dużą część inteligencji
Korespondencja z Gruzji

Kolchida – mityczna kraina, będąca celem wyprawy Argonautów po złote runo, przez starożytnych Greków lokowana była na południowo-wschodnim wybrzeżu Morza Czarnego, na terenie dzisiejszej Adżarii. To z Batumi, jej stolicy, wyruszył 9 listopada ub.r. ostatni pociąg wiozący rosyjski sprzęt wojskowy, co oznaczało definitywny koniec obecności militarnej wielkiego sąsiada z północy w Gruzji. Ale wydarzenie to, bez wątpienia historyczne, które w warunkach kaukaskich powinno być świętowane, zostało niemal niezauważone. Powodem tego było ogromne zamieszanie polityczne i wielotysięczne demonstracje w Tbilisi przeciwko rządowi Michaiła Saakaszwilego. Właśnie poprzedniego dnia, próbując swoistej ucieczki do przodu – w warunkach wprowadzonego już stanu wyjątkowego – ogłosił on na 5 stycznia przyspieszone wybory prezydenckie, na półtora roku przed upływem swojej kadencji. Oznaczało to faktyczny koniec rewolucji róż, trwającej cztery lata, od listopada 2003 r., gdy odsunięto od władzy Edwarda Szewardnadzego, byłego ministra spraw zagranicznych ZSRR.

Źródła kryzysu

Niewielka Gruzja, blisko pięć razy mniejsza od Polski i licząca niecałe 5 mln mieszkańców (do tej magicznej piątki jeszcze wrócimy), ma za sobą wyjątkowo burzliwą historię. Po krótkim okresie niezależności (1918-1921) weszła w skład Związku Radzieckiego, a Gruzini Beria i Stalin odegrali w jego dziejach szczególną rolę. W Gori, miejscu urodzenia Józefa Wissarionowicza Dżugaszwilego, do dziś znajduje się muzeum oraz pomnik „Koby”, w Tbilisi zaś – budynek dawnego seminarium duchownego, do którego uczęszczał. Pierwszy prezydent odrodzonej Gruzji, Zwiad Gamsachurdia, został usunięty przez wojsko w styczniu 1992 r., zaledwie po ośmiu miesiącach rządów, i znalazł azyl polityczny w czeczeńskim Groznym. Jego syn jest zresztą dziś w opozycji, stojąc na czele jednej z partii wchodzących w skład bloku „Wolność” Lewana Gaczecziladzego, głównego oponenta Saakaszwilego. Wspomniany Szewardnadze, początkowo dość popularny, tracił stopniowo poparcie, gdy nie udało się rozwiązać „zamrożonych” konfliktów wokół Abchazji i Południowej Osetii, nasilała się korupcja, pogarszał się stan gospodarki, a zarazem pogłębiały nierówności społeczne.
Alle Gleichnisse hinken (wszelkie paralele kuleją) mawiają trafnie Niemcy. Ale zarazem nie sposób nie zauważyć ciekawych podobieństw niektórych elementów aktualnej sytuacji Polski i Gruzji. Tak jak październikowe wybory nad Wisłą okazały się de facto plebiscytem za lub przeciw rządom PiS, tak wybory prezydenckie nad Kurą były plebiscytem dotyczącym rządów uwielbianego jeszcze niedawno „Miszy” (przed czterema laty uzyskał ok. 96% głosów). Co więcej, 40-letni dziś Saakaszwili, absolwent amerykańskich Uniwersytetów Columbia i George’a Waszyngtona, zaczął wielką karierę polityczną w 2000 r. jako minister sprawiedliwości w ekipie Szewardnadzego. Analogicznie do Lecha Kaczyńskiego – kierującego tym samym resortem w rządzie Buzka – na plan pierwszy wysunął walkę z korupcją. Obaj musieli wkrótce odejść ze swoich stanowisk, gdyż ich metody działania były nader kontrowersyjne, ale wykorzystali swe funkcje i nimb ludzi czystych do dalszej kariery. Pomijając wątki polityczne i geopolityczne, ta paralela zbliża obiektywnie obie głowy państwa, które się często ze sobą spotykają. Świadomie nie wspominam wszakże o różnicach, m.in. co do zdolności oratorskich, znajomości języków obcych i sposobów kontaktowania się z obywatelami. Saakaszwili, którego znam z czasów, gdy kierował delegacją gruzińską do Zgromadzenia Parlamentarnego Rady Europy w Strasburgu, jest w tych dziedzinach niemal mistrzem.
Nader zręcznie też połączył wybory prezydenckie z dwoma referendami – na temat przystąpienia Gruzji do NATO i przyspieszenia wyborów parlamentarnych o kilka miesięcy. Mieliśmy zatem do czynienia z sytuacją „trzy w jednym”. I choć odpowiedź na dwa ostatnie pytania była łatwa do przewidzenia, to takie iunctim obiektywnie służyło kampanii byłej głowy państwa (zgodnie z tamtejszą konstytucją prezydent na 40 dni przed datą elekcji musi złożyć swój urząd, a jego obowiązki przejmuje przewodniczący parlamentu; w tym przypadku Nino Burdżanadze).

Zwycięstwo i oskarżenia

Do wyborów, w niezwykle napiętej atmosferze i przy wielkim zainteresowaniu międzynarodowym, stanęło ostatecznie siedmiu kandydatów, choć jeden z nich – milioner Badri Patarkaciszwili, m.in. właściciel telewizji Imedi, oskarżany przez władze o wszystko, co najgorsze – przebywał w Londynie. Z pewnością było to pierwsze konkurencyjne głosowanie w historii nie tylko Gruzji, lecz całego Kaukazu, choć główne pytanie brzmiało: czy Saakaszwili otrzyma powyżej 50%, czy też niezbędna okaże się druga tura? Wyniki są znane – w nietypowych warunkach (duże opady śniegu, utrudniające m.in. funkcjonowanie złożonych głównie z kobiet i pracujących często w nieogrzewanych pomieszczeniach komisji wyborczych, oraz zbliżające się prawosławne Boże Narodzenie) – wygrał od razu dotychczasowy prezydent, ale opozycja nie uznaje tych rezultatów, zarzucając fałszerstwa. Obserwatorzy z Rady Europy, OBWE i UE nie zauważyli większych nieprawidłowości w dniu elekcji. Sam, przebywając na południu, nad granicą z Azerbejdżanem i Armenią, widziałem duże dlań poparcie wśród mniejszości azerskiej.
Również wśród młodych ludzi, uczących się na potęgę angielskiego i marzących o wyjeździe na stypendium do USA. Nieco inaczej jest w dużych miastach – Kutaisi, Batumi i oczywiście w Tbilisi, niezwykle zresztą pięknie iluminowanym. Pewna arogancja obecnego przywódcy zraziła szczególnie dużą część inteligencji. Saakaszwili został ponadto zaskoczony skalą protestów na tle społeczno-ekonomicznym. Wprawdzie występował w kampanii z hasłem „Gruzja bez biedy”, ale szczerze mówiąc, jego polityka w poprzedniej kadencji nie była skoncentrowana na obronie wykluczonych. Co więcej, sposób reakcji na masowe demonstracje trudno uznać za demokratyczny. Oddziały specnazu wkroczyły też do jednego z kościołów, a warto pamiętać, iż gruziński autokefaliczny Kościół prawosławny (opowiada się on, co ciekawe, za wprowadzeniem monarchii konstytucyjnej) stanowi instytucję o najwyższym w kraju stopniu poparcia. Opozycja oskarżana przez prezydenta – bezpodstawnie – o nastawienie prorosyjskie (w istocie wszyscy liczący się w Gruzji politycy są prozachodni) nie pozostawała dłużna. Będąc niejednorodną i nie dysponując spójnym programem, głosiła hasło „Gruzja bez Saakaszwilego”. Mieliśmy przeto do czynienia z wyjątkowo agresywnym językiem kampanii wyborczej – z jednej strony „agenci rosyjscy”, a z drugiej „faszystowski reżim” oraz prezentacja państwa jako „mini-Pakistanu”.

Dogrywka w kwietniu?

Spore wątpliwości można wszakże formułować co do samego przebiegu kampanii. Najpierw ciekawostka – lista kandydatów nie była sporządzona w porządku alfabetycznym w języku gruzińskim. Ordynacja wyborcza stwierdzała, że kandydat partii, która zwyciężyła w ostatnich wyborach parlamentarnych, mógł sobie wybrać dowolny numer. Ale Saakaszwili wbrew pozorom nie wybrał jedynki, lecz nr 5, pod którym jego partia od lat występuje, co z pewnością stanowiło ułatwienie. Nade wszystko jednak cały aparat państwa działał na jego korzyść. Symbole „5” widniały wszędzie – na autobusach, billboardach. Przed głosowaniem wręczano vouchery z numerem „5”, a funkcjonariuszom struktur siłowych przyznano znaczne podwyżki. Według opozycji, aż ok. 700 tys. osób otrzymało świąteczne podarki o łącznej wartości 70 mln lari (1 dol.=1,6 lari).
Przekaz sztabu Saakaszwilego w mediach wyraźnie dominował, a sam główny pretendent odmówił udziału w telewizyjnych pojedynkach z konkurentami. Pewne niejasności odnosiły się też do list wyborczych. Zarejestrowano o milion osób uprawnionych do głosowania więcej niż w poprzednich wyborach, w niewielkim przecież kraju, choć władze wskazywały na zupełnie inny niż wówczas system rejestracji. Warto ponadto pamiętać, iż w Rosji żyje ok. 700 tys. Gruzinów, a w kontrolowanych przez Rosję Abchazji i Południowej Osetii wybory praktycznie się nie odbyły.
Znaków zapytania pozostaje wiele. Utrzymuje się napięcie nie tylko wewnętrzne (choć powyborcze manifestacje były mniejsze, niż oczekiwano), lecz i w stosunkach Gruzji z Rosją. Władze w Tbilisi bez wątpienia straciły sporo z międzynarodowego kapitału zaufania, jakim dysponowały do listopada ub.r. Dlatego trudno np. się spodziewać, by na najbliższym szczycie NATO w kwietniu w Bukareszcie Gruzja otrzymała tzw. mapę drogową integracji z Sojuszem Północnoatlantyckim.
Spora część dawnych, bliskich współpracowników Saakaszwilego przeszła do obozu opozycji. Są wśród nich byli ministrowie: spraw zagranicznych (pani Salome Zurabiszwili, niegdyś ambasador Francji w Tbilisi) i obrony Irakli Okruaszwili (ten ostatni ubiega się o azyl polityczny w Niemczech). I w tej mierze dostrzeżemy znamiona podobieństwa z nadwiślańską rzeczywistością!
Trudno dziś powiedzieć, czy możliwy jest spokojny dialog władzy z opozycją, co byłoby celowe. Skala nieufności, a nawet wrogości wydaje się przeogromna. Bardzo realne jest, że już na wiosnę (mimo referendum formalnie muszą o tym przesądzić posłowie) odbędą się przyspieszone wybory parlamentarne. Byłaby to swoista dogrywka polityczna. Już zdecydowano m.in. pod wpływem sugestii ze Strasburga o obniżeniu progu wyborczego z 7 do 5%, a także (to już inicjatywa wewnętrzna) o zmniejszeniu liczebności parlamentu o połowę.
Znane przysłowie gruzińskie mówi, że „Róża, choć zwiędła, lepsza jest od pokrzywy”. Ale rzeczywistość wydaje się o wiele bardziej skomplikowana.

Autor jest profesorem, posłem LiD z Warmii i Mazur. Z ramienia Rady Europy był obserwatorem niedawnych wyborów w Gruzji

 

Wydanie: 03/2008, 2008

Kategorie: Świat

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy