Grzechy czwartej władzy

Grzechy czwartej władzy

W nastawionych na skandal mediach łatwiej szerzą się nietolerancja i rasizm W Polsce od pewnego czasu dominuje w dyskursie publicznym przeciwstawianie władzy wykonawczej i ustawodawczej („polityków”) dziennikarzom i mediom. Zwłaszcza po wygranych przez Prawo i Sprawiedliwość wyborach napięcia między władzami pierwszą i drugą a czwartą nasiliły się. Dziennikarzom politycy zarzucają nierzetelność, uprawianie poetyki skandalu, podleganie wpływom służb specjalnych i różnym „układom”. Ci zaś odwzajemniają się, ukazując kolejne „afery” i pokazując, że media przemawiają w imieniu opinii publicznej, którą politycy nieustannie zdradzają. Czy za tymi ideologicznymi kliszami możemy odnaleźć jakiś głębszy konflikt? Czy czwarta władza rzetelnie wywiązuje się z funkcji kontrolnej władzy pierwszej i drugiej, czy też uległa hipertrofii i goni jedynie za sensacją, czego ofiarą padają politycy i obywatele? Patrząc na system medialny jako całość, można wskazać pięć głównych grzechów czwartej władzy. Ekonomiczna zależność Media, zarówno elektroniczne, jak i drukowane, podlegały w ostatnich dziesięcioleciach systematycznej komercjalizacji. O ile przedsięwzięcie medialne, jeśli nie było dotowane przez państwo czy innego darczyńcę, zawsze musiało być opłacalne, to można zaobserwować poddawanie regułom rynku wszelkich segmentów medialnych. Oczywiście, inaczej ten proces przebiegał w Stanach Zjednoczonych, gdzie od dawna dominuje kapitał prywatny w mediach, a inaczej w Europie. Opłacalne muszą być dzienniki polityczne czy magazyny „dla pań”, ale i miesięczniki kulturalne czy specjalistyczne pisma bibliofilskie. Wpłynęło to na większe znaczenie działu marketingu w mediach, którego dyrektor ma do powiedzenia na temat ramówki lub makiety czasopisma równie wiele co redaktor naczelny, jeśli nie więcej. Proces ekonomicznej zależności wzmacnia koncentracja mediów. Pojedynczy wydawca staje się trybikiem w wielkim koncernie, grupującym dziesiątki tytułów prasowych, stacji radiowych i telewizyjnych oraz portali multimedialnych. Ekonomiczna zależność prowadzi do występowania nieformalnej cenzury w wydaniu kierownictwa redakcji i właścicieli. Dlatego „korporacyjny dziennikarz uczy się samokontroli jak dziecko języka. Z czasem staje się ona jego drugą naturą”. Według sondażu przeprowadzonego przez New Research Center, 41% osób piastujących w mediach stanowiska kierownicze przyznaje się do blokowania tematów, które – przyjmując kryteria merytoryczne – powinny zostać opublikowane. Taki sam odsetek dziennikarzy mówi, że zdarza im się łagodzić wymowę własnych tekstów. Pomijanie pewnych tematów – milczenie w mediach – lub ich „zagadywanie” jest jedną z najskuteczniejszych strategii cenzury i autocenzury. Problem ten zgłębia tzw. szkoła analizy dyskursu. Na media można także skutecznie wpływać, wykorzystując groźbę procesu. Pouczające może być także przyjrzenie się dziennikom regionalnym, które zostały przejęte przez wielkie koncerny prasowe (dobrym przykładem są losy „Nowej Trybuny Opolskiej”). Rytualizm i nadprodukcja obrazów Współczesne media zdaje się charakteryzować pewien paradoks: z jednej strony dziennikarzom ogranicza się dostęp do szpalt i czasu antenowego, co stanowi instrument ich kontroli, a z drugiej media, zwłaszcza elektroniczne, mają coraz większy problem z wypełnieniem ramówki. Stacje nadają już przez całą dobę, a objętość prasy rośnie. Do tego dochodzi nieograniczona przestrzeń internetu. Trzeba wyprodukować coraz więcej atrakcyjnych wiadomości, zapełnić coraz więcej wolnych minut emisji i pustych szpalt. Coraz mniej czasu pozostaje na weryfikację danych, a już rozpaczliwie mało na studiowanie opisywanych zagadnień. Oczywiście, godziny emisji lub miejsca druku nie są równoważne. Dostęp do prime time’u oraz pierwszej strony silnie hierarchizuje dziennikarzy. Ale mimo to presja czasu i miejsca w sensie potrzeby ich wypełnienia rośnie. Tym bardziej że presję tę można wyrazić liczbowo – kosztem wierszówki, tantiem lub honorarium za emisję. Dlatego dążenie do zmniejszenia wydatków na gromadzenie i przetwarzanie informacji prowadzi do popularności wśród dziennikarzy gotowych pakietów wytworzonych przez firmy public relations. Sprawozdania, komunikaty, oświadczenia zachęcają dziennikarzy do „splagiatowania”. Zwłaszcza gdy tematyka wymaga znaczących kompetencji. Przykładem mogą być teksty omawiające wyniki badania opinii społecznej. Najczęściej są to mniej lub bardziej sensowne wyimki z komunikatu danego ośrodka. I wszyscy akceptują te „reguły plagiatu”. Tym samym public relations staje się dogodnym kanałem politycznego wpływu. Dobrze widać to w Niemczech, gdzie badania wykazały, że produkty polityczne tego typu firm są w coraz

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2007, 27/2007

Kategorie: Opinie