Hotel Hilton
Hotel Hilton ma ostatnio dobrą passę. Prezenterka jednej z amerykańskich stacji telewizyjnych, podobno córka Zbiga Brzezińskiego, podarła i zjadła na oczach widzów kolejną wiadomość o Paris Hilton, dziedziczce Hiltonów. Wolała ją zjeść, niż czytać kolejny bzdet telewizyjny, co należałoby polecić jako wzór naszym prezenterom i dziennikarzom tabloidów. Ważniejsze jednak, że demonstrujące i głodujące pielęgniarki także nazwały swoje zalewane deszczem namiotowisko naprzeciwko Kancelarii Premiera „Hotelem Hilton” i w tymże hotelu prof. Karol Modzelewski, wybitny mediewista, a zarazem jeden z głównych przywódców pierwszej „Solidarności”, wygłosił odczyt. Sądzę, że dla przyszłych historyków będzie to moment historyczny. Jest to zamknięcie się historycznego kręgu. Tematem wykładu prof. Modzelewskiego był bowiem „Konflikt – negocjacje – kompromis – doświadczenia pierwszej „Solidarności””. Podobnie Kazimierz Kutz, reżyser i śląski senator, w rozmowie z „Trybuną” mówił, że widzi pewną wspólnotę etosu pomiędzy obecnymi strajkami a tamtymi sprzed ponad ćwierćwiecza. W oczach prof. Modzelewskiego jest to trochę bardziej skomplikowane. W czasach pierwszej „Solidarności”, mówił, świat pracy widział jednego, wspólnego przeciwnika, którym było państwo, kierujące całą gospodarką, łatwiej więc było o ogólnonarodową solidarność niż obecnie, kiedy rolę pracodawców odgrywają różni kapitaliści. Dlatego też – mimo ujmujących gestów poparcia dla strajkujących pielęgniarek ze strony warszawskiej ulicy – trudniej jest dziś o ogólnospołeczną solidarność, co zresztą dość sprytnie wykorzystuje rząd, podkreślając, że pielęgniarki tak, pielęgniarki owszem, są one ciężko pracującymi, bezbronnymi kobietami, natomiast lekarze nie, ponieważ są oni wykształciuchami, świetnie radzącymi sobie w życiu i lepiej pasuje do nich receptura Ludwika Dorna zalecającego „branie w kamasze” lub Janusza Kaczmarka, grożącego policją i odpowiedzialnością karną. Tak czy owak jednak, trawestując słowa Kaczyńskiego, nie jest już dziś tak całkiem jasne, „gdzie stoimy my, a gdzie stoi ZOMO”. Rządy Kaczyńskich weszły w nowy etap. W pierwszym okresie, zaraz po objęciu władzy, chwytem Kaczyńskich była „polityka historyczna”, lustracja, dekomunizacja, fala rozliczeń i oskarżeń, która miała zająć uwagę publiczności, podczas kiedy ekipa PiS pospiesznie obsadzała swoimi ludźmi aparat państwowy, media publiczne i wszystkie strategiczne punkty w gospodarce. Masowość tej akcji i nadgorliwość jej wykonawców wystawiła ją wprawdzie na śmieszność i dziś nie być na żadnej liście proskrypcyjnej, znaczy po prostu nie istnieć, ale dzieło zawłaszczenia państwa zostało pomyślnie zakończone. W następnym jednak etapie Kaczyńscy zderzyć się musieli z realnymi problemami kraju. Z gospodarką, problemami społecznymi, a także z funkcjonowaniem służb publicznych, do których należą służba zdrowia, oświata i szkolnictwo, koleje i komunikacja i które wszystkie robią wrażenie podminowanych i grożących lada moment wybuchem. I mimo wyborczej demagogii społecznej i podszczuwania biednych na bogatych Kaczyńscy nie mają na to dobrej recepty. Uważa się, że dzięki masowej emigracji zarobkowej udało się im rozładować problem bezrobocia i prasa donosi, że pod tym względem nie jesteśmy już ostatnim krajem w Europie. Wyjazdy na saksy ludzi wykształconych, młodszych lub po prostu sprawniejszych były początkowo na rękę PiS, ponieważ to nie jego elektorat wyjeżdża z Polski. Dorabiano też do tego bajeczkę, że ludzie ci za chwilę wrócą, zasobni, wykształceni, zeuropeizowani. Tymczasem badania pokazują, że większa ich część o powrocie ani myśli. Zapuszczają korzenie w nowych krajach, natomiast u nas pozostaje ta część, która jest mniej zaradna, ślamazarna i tradycyjna, PiS-owska po prostu, i która – jak dowodzą wydarzenia – zaczyna właśnie sięgać po instrumenty społecznego protestu. A na to Kaczyńscy nie mają pomysłu. A raczej – mówiąc dokładniej – mają, lecz bardzo osobliwy. Pokazuje to namacalnie fakt, że Polska właśnie nie poparła europejskiej Karty Praw Podstawowych, traktującej o prawach obywatelskich i pracowniczych. Symbolicznym niejako faktem jest to, że kością niezgody okazał się rozdział zatytułowany „Solidarność”, mówiący o prawach pracowniczych, marszałek Borusewicz zaś, sam kreowany na legendę „Solidarności”, wyjaśnił nam, że przyjęcie karty oznaczałoby zrównanie praw pracowniczych w Polsce i Europie, „na czym per saldo stracimy”. „Pan prezydent jest przecież specjalistą od prawa pracy”, dodaje Borusewicz. Otóż może i jest, ale jego koncepcja w tym względzie jest najwyraźniej taka, że Polska powinna być krajem









