Obchody święta 11 Listopada raz jeszcze unaoczniły, jak głębokie są podziały w polskim społeczeństwie. Co więcej, okazuje się, że podział Polski jest trwały i zupełny. Obie strony nie potrafią już ze sobą rozmawiać. Nic nie wskazuje na to, że może być lepiej, przeciwnie, wszystko wskazuje na to, że może być tylko gorzej. Gdy taki stan zaistnieje w małżeństwie, są przesłanki do przeprowadzenia rozwodu. Ale połowa społeczeństwa nie może się rozwieść z drugą połową. PiS-owcy, ONR-owcy, narodowcy, platformersi, niedobitki Unii Wolności i lewica, choć bardzo tego nie chcą, muszą żyć w jednym państwie. Nie mają innego wyjścia. Pół Polski uznaje państwo i jego demokratycznie wybrane władze. Drugie pół nie uznaje państwa ani demokracji. Jak to się stało, że po 23 latach suwerenności niemała część Polaków tę suwerenność podaje w wątpliwość, nie uznaje prezydenta („wybrany przez pomyłkę”) ani rządu premiera Tuska (powinien „zniknąć na zawsze z życia politycznego”, a kto wie, czy nie stanąć przed sądem za zdradę ojczyzny)? Co się stało w kraju, w którym odsetek ludzi z wyższym wykształceniem jest spory, a procent studiującej młodzieży jeden z najwyższych w Europie? Co powoduje ten zbiorowy obłęd? Jeśli odrzucić uzasadnienia metafizyczne, trzeba szukać racjonalnych źródeł tego zjawiska. Pewnie będą to badać na bieżąco socjolodzy i politolodzy, a po latach historycy. I pewnie będą gorąco się o to spierać. Zanim coś ustalą (o ile ustalą cokolwiek), wolno mi (mam nadzieję) przedstawić swój punkt widzenia. W każdym społeczeństwie jest jakaś grupa ludzi, którym z różnych względów nie udało się w życiu i są głęboko sfrustrowani. Ten nie może znaleźć pracy, tamten zarabia za mało, ten przegrał w sądzie proces, tamtego kolega został ministrem, a on wciąż tylko pracuje w bibliotece. Ten chciałby być taki sławny i wpływowy jak Michnik, i nawet też się jąka, ale jest tylko dziennikarzem niszowej gazety. A tamten jest nieszczęśliwy z jeszcze innego powodu. Z tej frustracji na ogół nic nie wynika, dopóki ktoś wszystkich frustratów nie zbierze i nie zacznie administrować ich frustracją, wskazywać winnych niepowodzeń. Nie, ty nie jesteś nieudacznikiem. On został ministrem, a tamten redaktorem dużej gazety, bo ich wspiera układ. Mafijno-postkomunistyczny z udziałem służb specjalnych. Przegrałeś w sądzie? A to nie wiesz, że sądy są ich, są skorumpowane, a oni chronią korupcję i nie chcą jej zwalczać? Nie jesteś nieudacznikiem, jesteś Polakiem, katolikiem i prawdziwym patriotą. Oni takich niszczą, nie wiesz o tym? Kierować frustrację przeciw demokratycznie wybranym władzom, faktycznie przeciw państwu, w Polsce jest szczególnie łatwo – jak sądzę – z dwóch powodów. Powód pierwszy: państwo nie jest dla znacznej liczby Polaków punktem odniesienia, czymś, z czym się utożsamiają. Polak utożsamia się raczej z narodem i religią katolicką niż ze swoim państwem. Polak nie pozwoli znieważyć flagi państwowej (inna rzecz, że gdy wali nią po głowie przeciwnika politycznego, nawet nie pomyśli, że ją znieważa) ani godła. Co innego, gdy znieważa się prezydenta, choć on wyraża majestat Rzeczypospolitej i jest jej symbolem bardziej niż flaga. Kierowane pod jego adresem okrzyki „Komoruski!” czy podobne, jeszcze bardziej obelżywe, dla narodowo-katolickiej prawicy są do pogodzenia z patriotyzmem. Dla tej odmiany patriotów nie AntyKomor.pl jest oburzający, ale to, że organy państwa zgodnie z prawem ścigają jego twórcę. Drugi powód ułatwiający rozładowywanie frustracji poprzez agresję przeciw państwu i jego demokratycznie wybranym organom to nasze infantylne pojmowanie historii. Jeśli historię traktuje się jak mitologię i przedstawia ją z jednej strony jako ciąg naszych wyłącznie szlachetnych i bohaterskich zmagań, z drugiej zaś jako serię niegodziwości sąsiadów i zdrad sojuszników, jeśli jedynym wzorem godnym naśladowania są powstańcy, obrońcy kresowych stanic i konspiratorzy, jeśli Polak może się sprawdzić i dowieść swojej wartości wyłącznie w walce z zaborcą lub okupantem, to czy może dziwić, że młody polski frustrat, chcąc się wykazać, gdy wróg nie wkracza w granice Rzeczypospolitej, gdy nie ma zaborów ani okupacji, szuka tego wroga wewnątrz kraju? Czy może dziwić to, że nie mogąc już walczyć z komuną, szuka wroga w wydumanej postkomunie? Że widzi wroga w tych, którzy albo nie dostrzegają zdradzieckich knowań sąsiadów, albo sami w nich uczestniczą? Czy może dziwić, że szuka wroga, bo musi z kimś walczyć, aby
Tagi:
Jan Widacki