Jeszcze o ludobójstwie na Wołyniu i innych bolesnych sprawach

Artykuł „»Tragedia wołyńska« zamiast ludobójstwa” Moniki Śladewskiej, zamieszczony w 50. numerze „Przeglądu”, przeczytałam jednym tchem. Tekst mocny w wymowie, prawdziwy, bez przekłamań. Zgadzam się z poglądami autorki. Kiedy jednak przeczytałam, jak niektórzy historycy nazywają ludobójstwo „wojną domową” czy „walką” – coś we mnie pękło z żalu! Dotarłam do cytowanych przez autorkę publikacji. Piszą ludzie, którzy nie widzieli ciał pomordowanych, zgliszcz całych wsi, nie opłakiwali ojców, matek, sióstr. Może to Polacy wypowiedzieli wojnę Ukraińcom w okupowanej przez Niemców Polsce na jej kresach? Dziwne pojęcie ma prof. Paweł Wieczorkiewicz na temat słowa „walka”. Moim zdaniem, walka to zmaganie się równego z równym – mecze, olimpiady, współzawodnictwo, nawet zmagania armii itp. Czy uzbrojony po zęby banderowiec był dla nadzianego na sztachetę dziecka partnerem albo przeciwnikiem w walce? Podpalając uśpioną polską wieś, bulbowiec walczył czy mordował bezbronnych ludzi? W pracy zbiorowej „Kresy Wschodnie we krwi polskiej tonące” pod red. Jana Sokoła i Józefa Sudy (str. 148-152) podano 136 przykładów i sposobów walki. Moją dziewięcioletnią siostrę nie tylko zabito strzałem w plecy kulą rozrywającą, temu umierającemu dziecku zadano 17 pchnięć bagnetem. To była walka czy ludobójstwo?! Tematyka kresowa będzie zawsze dla mnie bliska i bolesna. Jestem wołynianką z urodzenia. Urodziłam się 3 lutego 1939 r. w Aleksandrówce, gm. Kisorycze w powiecie sarneńskim, parafia Rokitno. Moja rodzina i ja przeszliśmy wszystko, co mogło dotknąć polskie społeczeństwo Wołynia i Kresów Południowo-Wschodnich: cudem ocaleliśmy przed wywózką na Sybir w latach 1939-1941, spotkały nas bieda, głód, mord dokonany na mieszkańcach Aleksandrówki 22 maja 1943 r. (zabito wówczas 50 mieszkańców), śmierć siostry Haliny zamordowanej przez banderowców, tragedia dwóch rodzin z naszego „klanu” – wymordowano wszystkich z rodziny Kaletańskich i Stepaminków, wywózka do obozu koncentracyjnego na Majdanek (rodzice ocaleli i zostali skierowani na przymusowe roboty do Gugelwitz k. Milicza) i moje zagubienie z transportu na stacji w Sarnach – wyszłam niepostrzeżenie na peron koło nóg pilnującego drzwi Ukraińca- żandarma – wreszcie pobyt w oddziale partyzanckim (II Oddział im. Tadeusza Kościuszki pod dowództwem Mikołaja Kunickiego ps. „Mucha” i Roszkowskiego). Pierwotnie oddział polski, później wchodzący w skład zgrupowania polsko-radzieckich partyzantów pod dowództwem radzieckiego gen. Begmy. Mogę o sobie mówić „wychowana w lesie”. Zagubione z transportu dziecko chodzące po torach, głodne, brudne, spłakane, znalazł Kazimierz Kulikowski, kolejarz z Antonówki. Był on związany, jak prawie wszyscy kolejarze przed wojną, z PPS. W czasie wojny działał w konspiracji. Miał kontakt z „Muchą”. Zdekonspirowany musiał uciekać do lasu. Zabrał ze sobą żonę Wiktorię, Żyda furmana Wochmana i jego przygarniętego wychowanka oraz mnie, „znajdę” – Barbarę Sztandarę, córkę Władysława i Stefanii. Oddział Kunickiego przyłączył się do Begmy, bo nie wystarczała „broń zdobyta na wrogu”. Oddziały te operowały na Wołyniu i Polesiu, niosąc ludności polskiej ratunek przed OUN-UPA. Oczami dziecka widziałam wszystko i rozumiałam, bo w takich warunkach dorasta się szybko. Znam więc realia z autopsji i bezpośrednich relacji partyzantów – uczestników walk i moich opiekunów. Wiktoria szyła, pisała na maszynie, opatrywała rannych w taborach. Kazimierz walczył w oddziale. Nawet nas, dzieci, używano do zwiadu. Boli to, że ludzie, którzy znają „wołyńską tragedię” ze źródeł, często kontrowersyjnych, spreparowanych dokumentów, fałszywych opinii, dokonują ocen i sądów odbierających cześć i sławę tym, którzy za daninę życia i krwi ratowali, jak mogli, Polaków przed kompletną zagładą. Człowiek prosty, zmuszony uciekać do partyzantów, nie wiedział, do jakiej opcji politycznej trafi. Dlatego dzielenie na słusznych i niesłusznych, tzn. związanych z partyzantką radziecką, jest podłością pseudohistoryków i politykierów. Ludzie z oddziału „Muchy” nie byli przebierańcami, nie udawali Niemców, Ukraińców ani innej „swołoczy”. Nie mordowali ukraińskich wsi, nie pacyfikowali ani nie stosowali zbiorowej odpowiedzialności. Owszem – rekwirowali żywność, bronili nawet wsi ukraińskich przed „swoimi”, wydawali i wykonywali wyroki na wyjątkowych ukraińskich zbrodniarzach. W walkach bezpośrednich z bandami ginęli ludzie po obu stronach, bo jak ja nie będę się bronił, to zabiją mnie. Takie powinny być reguły walki. Odsyłam do książki Mikołaja Kunickiego „Pamiętnik Muchy”, mówiącej o tamtych czasach, ludziach i walce. Po rozwiązaniu części oddziału w 1944 r. mój opiekun wstąpił do II Armii
Share this:
- Click to share on Facebook (Opens in new window) Facebook
- Click to share on X (Opens in new window) X
- Click to share on X (Opens in new window) X
- Click to share on Telegram (Opens in new window) Telegram
- Click to share on WhatsApp (Opens in new window) WhatsApp
- Click to email a link to a friend (Opens in new window) Email
- Click to print (Opens in new window) Print
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety