Kaskader z głową

Kaskader z głową

Dublował Mikulskiego w “Stawce większej niż życie”, walczył z Olbrychskim w “Panu Wołodyjowskim”, w “Pustyni i w puszczy” zagrał… lwa Krzysztof Fus ma twarz, która pasuje do listu gończego. Kiedyś, gdy wysiadł z pociągu na dworcu w Rzeszowie, pięciu milicjantów rzuciło się na niego i przygniotło do ziemi. Przeszukali jego rzeczy. Znaleźli długi nóż, patelnię i garnek. Ledwo wytłumaczył, że to pomyłka. I rzeczywiście. Był bardzo podobny do poszukiwanego bandyty, którego zdjęcie wisiało w kolejowym komisariacie. Na plan filmowy “Pana Wołodyjowskiego” milicjanci odwieźli go radiowozem. Ma sześćdziesiąt lat, trzydziestoletnią żonę i dwuletniego synka. Dorosły syn, z którym Krzysztof Fus nie utrzymuje kontaktów, jest ekonomistą. – Czasami pytają mnie, jaki swój numer kaskaderski uważam za najlepszy. Poważnie odpowiadam, że tym numerem jest mój synek. Jest okazem zdrowia fizycznego i psychicznego. Już teraz odbywa dwudziestometrowe loty. Na działce przywiązuję linę do stojącego na wzgórzu dębu, a następnie jabłonki, która rośnie dwadzieścia metrów niżej. Syn ma uszyte specjalne portki. Zakładam mu kask, przyczepiam go do liny i z całej siły pcham. Na dole dziadek z żoną łapią go w śpiwór, żeby sobie nie roztrzaskał głowy o drzewo. Chłopak po takim locie czuje się jak wniebowzięty. Urodził się w Sandomierzu. Do dzisiaj lubi tam jeździć. – Tam przeżyłem dzieciństwo, które mnie zahartowało na całe życie. W mieście była liczna grupa tzw. Anderszczaków, których jakimś cudem nie wysłano do Katynia. Ci ludzie nigdzie nie mogli znaleźć pracy. Musieli jednak zarobić na chleb. Byli więc profesjonalnymi kłusownikami. Pędzili bimber. Dziewięciolatka Fusa nauczyli rozbrajać miny przeciwczołgowe. – Płacili mi za to równowartość dwóch paczek papierosów. Ja, głupi, rozbrajałem, a ci czekali za skarpą na proch, potrzebny do głuszenia ryb w Wiśle. Z Sandomierza wyjechał po maturze do szkoły oficerskiej. Chciał zostać pilotem. – Ale strasznie się jąkałem – wspomina dziś Fus. – Zanim podałbym namiar, lecąc samolotem, to już byłbym sto kilometrów dalej. Poprosiłem o przeniesienie do szkoły radiolokacyjnej. Ale i tam długo nie wytrzymałem. Dzięki wadzie wymowy wyszedłem wcześniej do cywila. Służba w wojsku, a potem studia na AWF dały Fusowi drugą szkołę życia. Zaczął ćwiczyć boks, judo, dużo pływał, podnosił ciężary. W czasie studiów wyjechał na zawody do Francji. W Paryżu natrafił na jakąś ekipę filmową. Kręcono właśnie zdjęcia z udziałem kaskaderów. Ich wyczyny tak bardzo spodobały się Fusowi, że postanowił zostać pierwszym polskim kaskaderem. Był rok 1962. Fus ma też inną wersję tego, jak postanowił zostać kaskaderem. W jednym z wywiadów opowiada: – Jechałem tramwajem na uczelnię i nagle zobaczyłem człowieka, który za chwilę mógł wpaść pod tramwaj. Rzuciłem się. Mnie trzepnęło, ale jego udało mi się odepchnąć. Ochłonęliśmy i on mówi: – Cześć. Czym się zajmujesz? – Jestem studentem. – A ja reżyserem. I zaczął mi pomagać. Tak zostałem kaskaderem filmowym. Na łeb, na szyję Krzysztof Fus ma opinię człowieka, który nie zawaha się przed niczym. Sławę przyniosło mu kilka filmów, w których wystąpił przez parę sekund, rzadziej – minut. Dublował Mikulskiego w “Stawce większej niż życie”, walczył z Olbrychskim w “Panu Wołodyjowskim”, grał w “Potopie”, w “Jak rozpętałem drugą wojnę światową”. Zastępował Cybulskiego, Hańczę, Perepeczkę, Łapickiego. Udało mu się nawet zagrać lwa w “Pustyni i w puszczy” oraz krokodyla w “Hydrozagadce”. Trzy razy przeżył śmierć kliniczną. Największą sławę zapewnił sobie jednym skokiem w “Zniczu Olimpijskim” z 1969 r. Film opowiada historię górskich kurierów. Jeden z nich uciekł Niemcom, zjeżdżając z Kasprowego na nartach stromym żlebem. – Na Kasprowym nie dopisał śnieg. Trzeba było wymyślić coś innego – skok z wagonika kolejki linowej na wierzchołki drzew. Udał mi się próbny skok. Potem był drugi. Gałęzie łamią się pode mną, ale jeszcze mnie zatrzymały. Nie byłem zadowolony z efektu. Zażądałem powtórki na własne ryzyko. Czekam na odpowiedni moment. Wybijam się. Czuję podmuch wiatru, który uchyla mi kolejkę spod nóg. Już wiem, że nie dolecę do drzew. Jak mogę, wyciągam się, dotykam palcami gałęzi, ale nie dam rady. Zwijam się w sobie, składam jak do padu dżudowego. Uderzam w ziemię z siłą ciała spadającego z 40 m. Po tym skoku, który nie wszedł do filmu, przez kilka lat

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2000, 36/2000

Kategorie: Sylwetki