Gdyby teraz trzeba było uruchomić takie siły i środki do walki z powodzią jak w roku 1997, okazałoby się, że przerasta to możliwości obecnego Wojska Polskiego Pod koniec poprzedniego miesiąca opustoszały koszary. W dniach 23-25 czerwca na podstawie rozporządzenia ministra obrony narodowej zwolniono do rezerwy większość ostatnich żołnierzy zasadniczej służby wojskowej. W służbie, w całych siłach zbrojnych, zostało jeszcze (jak podaje MON) około 4 tys. żołnierzy z poboru, ale i oni najdalej w sierpniu wrócą do domów. Ta reszta chce odsłużyć ustawową liczbę dni, aby po zwolnieniu do rezerwy zachować prawo do zasiłku dla bezrobotnych. W jednostkach, w których już teraz służyli wyłącznie żołnierze zawodowi (np. w 18. batalionie desantowo-szturmowym w Bielsku-Białej) lub gdzie byli przytłaczającą większością, a część z nich jest zakwaterowana na terenie koszar, ta zmiana być może nie rzuca się tak w oczy. Jednak w jednostkach, w których żołnierze służby zasadniczej stanowili znaczny odsetek, po godz. 15.30, gdy kadra zawodowa, oprócz kilku oficerów i podoficerów pełniących dyżur na służbie, udaje się do domów, życie całkowicie zamiera. Obiektów koszarowych, parków wozów bojowych, składów i magazynów pilnują cywilni pracownicy firm wynajętych do ochrony. Pójdą w zapomnienie stare dowcipy o żołnierzach w budkach wartowniczych, a nowych życie wojskowe nie będzie rodzić, bo nawet jeżeli pustki w etatach zapełnią się w przyszłości zawodowymi szeregowymi, to ochrona obiektów pozostanie w rękach cywilów. Może to i dobrze, ale pod warunkiem że faktycznie ruszy wstrzymany nabór kandydatów na żołnierzy profesjonalistów (a wiadomo, że w kasie pusto) i że to nowe wojsko, odciążone od wart, zaoszczędzony czas przeznaczy na intensywne szkolenie. W tym wypadku również wiadomo, że na to brakuje pieniędzy. Można zatem powiedzieć, że armia zawodowa to bardzo fajna sprawa, ale diabelnie droga, jeżeli chce się ją mieć odpowiednio liczną, doskonale wyszkoloną, nowocześnie uzbrojoną i wyposażoną, jednym słowem o wysokiej zdolności bojowej, oraz dobrze uposażoną, aby chętnych do służby nie brakło. Oceniając dotychczasowe działania rządu i Ministerstwa Obrony Narodowej w szczególności, można zaryzykować twierdzenie, że prędzej sieć autostrad połączy wszystkie miasta wojewódzkie w Polsce, niż osiągniemy taki poziom zdolności bojowej naszej armii. Czy o to chodziło autorom takiego sposobu profesjonalizacji naszych sił zbrojnych? Czytelnikom jeszcze trudniej odpowiedzieć sobie na to pytanie, jeżeli z ust zwierzchnika sił zbrojnych 24 czerwca słyszą słowa, wypowiedziane na uroczystości pożegnania odchodzących do rezerwy żołnierzy batalionu reprezentacyjnego, że czas pokaże, czy decyzja o profesjonalizacji armii była słuszna. Z tego wynika, że prezydent RP w chwili obecnej nie wie, czy to, co się aktualnie dzieje w wojsku, idzie w dobrym kierunku, czy w złym, i czeka, aż czas to pokaże. Jeżeli prezydent RP, to i podległe mu Biuro Bezpieczeństwa Narodowego czeka na rozwiązania, jakie czas przyniesie, a przecież cały ten proces może się zakończyć zarówno sukcesem, jak i całkowitą klęską. Na razie w wyniku zwolnienia do rezerwy żołnierzy służby zasadniczej i jednocześnie wstrzymania naboru szeregowych zawodowych większość jednostek Wojska Polskiego utraciła zdolność bojową, co dla wielu fachowców już teraz jest symptomem katastrofy. Istnieją wprawdzie sprawdzone metody i sposoby monitorowania i oceny zdolności bojowej sił zbrojnych, ale nie są stosowane. Pewnie dlatego, że już teraz niechybnie wskazałyby, do czego doprowadzi przeprowadzona w ten sposób profesjonalizacja. Widocznie jednak pewnym kręgom społeczeństwa i organom, które decydują o bezpieczeństwie naszego państwa, trzeba bardziej spektakularnych przykładów, by zmusić je do refleksji. Ostatnio na szczęście natura oszczędziła nas i nie poczęstowała powodzią o skali podobnej jak „powódź tysiąclecia” w 1997 r. Weszliśmy już wprawdzie w kolejne tysiąclecie, ale na nowy kataklizm nie musimy czekać następnych setek lat. Może on nas dotknąć za lat kilka, za miesiąc lub nawet za tydzień. Wojskowi uczestnicy zmagań z powodzią w 1997 r. pamiętają, jakie problemy były wtedy z uruchomieniem sprzętu pływającego, np. samobieżnych transporterów pływających, ze znalezieniem operatorów do tego sprzętu w służbie czynnej i zasobach mobilizacyjnych, z przywróceniem obsługom często zapomnianych umiejętności i nawyków. Od tego czasu minęło 12 lat, specjalistycznego sprzętu przeprawowego i pływającego nie przybyło, bo nie pasuje on do koncepcji armii ekspedycyjnej. Wręcz przeciwnie, wiele egzemplarzy zdjęto z ewidencji lub jest niesprawnych. Nie przybyło również śmigłowców, szczególnie transportowych. Kilka śmigłowców wojsko straciło w katastrofach, inne służą
Tagi:
Piotr Makarewicz









