Katastrofa klimatyczna już tu jest

Katastrofa klimatyczna już tu jest

Zmiany klimatu piszą na nowo mapy świata – te fizyczne i te polityczne

Przybyszom z innych krajów i kultur Dżakarta może się wydawać aż nazbyt stereotypowo wschodnim miastem. Kakofonia klaksonów, wiecznie zatłoczone ulice, brak spójności architektonicznej. Bogactwo miesza się z biedą, wieżowce majaczą w oddali na tle niskich, często prowizorycznych budynków mieszkalnych. Mająca prawie pięciowiekową historię i coś pomiędzy 10 a 12 mln mieszkańców stolica Indonezji przez ostatnie kilkadziesiąt lat była jedną z najważniejszych metropolii Azji Południowo-Wschodniej. Region odnotowywał wzrost gospodarczy i populacyjny, a miasto razem z nim. Co oznaczało, że jego mieszkańcy zużywali coraz więcej zasobów. Potrzebowali więcej miejsca, korzystali z większej ilości energii. Mieli więcej samochodów, emitowali więcej spalin. Szybko się okazało, że akurat w przypadku Indonezji to „więcej” ma swoją granicę, która w dodatku nie leży wcale daleko.

Dżakarta, występująca po drodze pod wieloma nazwami, od zawsze pełniła funkcję centrum administracyjnego najpierw samej Jawy, potem Indonezji jako niepodległego państwa. Nadchodzi jednak tego kres, przynajmniej w bieżącej lokalizacji miasta, na północnym zachodzie wyspy. Stolicy kraju już tam nie będzie. Bo Dżakarta najzwyczajniej w świecie tonie.

Tylko od 1970 r. tereny miejskie osunęły się średnio aż o 4 m bliżej dna oceanu. Każdy dzień przybliża katastrofę. Według szacunków indonezyjskiego rządu do 2050 r. pod wodą znajdzie się co najmniej jedna trzecia powierzchni miasta, które jako cała aglomeracja (stolica i cztery przyległe większe obszary metropolitalne) zamieszkane jest przez 30 mln osób. Prognozę tę należy odczytywać dosłownie, Dżakarta zostanie zalana. Zwłaszcza że 40% terenu miejskiego i tak leży poniżej poziomu morza, chronione przed wielką wodą betonowymi zaporami i nieustannym osuszaniem bagnistych pól. Ale podnoszący się poziom Morza Jawajskiego, bezpośrednia konsekwencja katastrofy klimatycznej, to tylko jedno z wytłumaczeń tego procesu. Za drugim też stoją ludzie, lecz ich działalność jest znacznie bardziej widoczna, a skutki – bezpośrednie.

Stolica Indonezji zapada się z powodu gigantycznego zużycia wód gruntowych. Szacuje się, że aż 60% wody używanej w metropolii – do celów higienicznych, gastronomicznych i każdych innych – pochodzi właśnie z wód gruntowych. Ich nadmierne wypompowywanie powoduje zapadanie się terenu. Wykrusza się warstwa pomiędzy glebą i wodą, przez co w mieście tworzą się niewielkie, pojedyncze zapadliska.

W nich często zbiera się woda deszczowa lub oceaniczna, która wdziera się w głąb lądu w coraz częstszych i intensywniejszych powodziach. Wpływa do owych niecek bardzo łatwo, gorzej z jej odprowadzaniem. Podmywa przez to glebę i fundamenty budynków, co zagraża ich stabilności. Resztę łatwo sobie dopowiedzieć.

Rząd planuje rozwiązać problem, przenosząc stolicę na inną wyspę. Nowa metropolia ma powstać w oddalonym o 1,3 tys. km od Dżakarty regionie Kalimantan w indonezyjskiej części Borneo. To obszar znany przede wszystkim z gęstej tropikalnej dżungli, popularny wśród turystów i badaczy ze względu na liczną populację orangutanów. Relokacja stolicy ma kosztować 32 mld dol., co będzie największą inwestycją infrastrukturalną w historii Indonezji. To jednak co najwyżej ucieczka do przodu, w dodatku kosztowna ekologicznie.

Nowa stolica, oficjalnie nazwana Nusantara, co w lokalnym dialekcie jawajskim oznacza po prostu archipelag, zbudowana ma zostać na obszarach obecnie częściowo chronionych. Obrońcy środowiska naturalnego alarmują, że urbanizacja Kalimantanu doprowadzi do rozrostu plantacji palm olejowych. To z kolei naruszy habitat orangutanów, gatunku i tak już zagrożonego. Nie zatrzyma w dodatku procesu pochłaniania lądu przez ocean. Tylko pomiędzy 1992 i 2020 r. linia brzegowa przybliżyła się o 2,5 km. Powodzie stają się coraz częstsze i drastyczniejsze w skutkach. Nie ma precyzyjnych danych, ale szacunki mówią nawet o kilku tysiącach osób, które w ostatnich latach poniosły śmierć w wyniku nagłego podniesienia się poziomu wody. Nie mówiąc o wszystkich możliwych zagrożeniach epidemicznych i zdrowotnych wynikających z wysokich fal, bo te zalewają też m.in. cmentarze. Poza tym problem nie dotyczy tylko Dżakarty. W samej Indonezji zagrożona jest przyszłość 1,5 tys. wysp. Uciekać w głąb lądu da się tylko na największych, a i one mają swoje ograniczenia.

Europejskim odpowiednikiem tego, co w Azji dzieje się na Morzu Jawajskim, jest linia brzegowa Morza Północnego. Rosnący poziom wód w tej części kontynentu to problem coraz wyraźniejszy, i to nie dla jednego kraju. Akwen rozpycha się we wszystkich kierunkach, a ponieważ leżą nad nim państwa żyjące z wody i od niej na wiele sposobów uzależnione, zapobieganie potencjalnej katastrofie ma wymiar międzynarodowy.

Przedsmak kraje Europy Północnej miały w 1953 r. Wielka powódź zalała przybrzeżne części Danii, Wielkiej Brytanii, Niemiec, Belgii i Holandii. Tylko w tej ostatniej zginęło 1,8 tys. osób, w Szkocji liczbę ofiar oszacowano na 300. Od tego czasu w krajach współdzielących wybrzeże Morza Północnego działa związek inżynierów brzegowych, Kring of Coastal Engineers, instytucja początkowo służąca wymianie informacji i stworzeniu systemu wczesnego ostrzegania przed powodziami i sztormami. Po latach dołączono do niego Szwecję i Polskę, zmieniła się też natura związku. Zamiast alarmować, stara się zapobiegać. I to nie powodziom, ale całkowitemu zalaniu terenów przybrzeżnych, wynikającemu z podnoszenia się poziomu Morza Północnego.

W Danii i Holandii to problem jak najbardziej realny. Wokół Kopenhagi wody może być aż o pół metra więcej do końca XXI w. Żeby zapobiec zalaniu swojej stolicy, Duńczycy budują na środku kopenhaskiego portu sztuczną wyspę. W razie gwałtownych powodzi ma ona pełnić funkcję tamy, przyjąć na siebie pierwsze uderzenie. Ponieważ zostanie wyposażona od samego początku w system zapór, falochronów i śluz, ma być całkowicie bezpieczna – również dla 35 tys. osób, dla których miasto chce zbudować tam mieszkania. Dania jest z tego rozwiązania dumna, bo łączy zapobieganie skutkom katastrofy klimatycznej z rozwojem urbanistycznym. Krytycy projektu uważają jednak, że jest oparty na zbyt optymistycznych założeniach. Portowa wyspa ma bowiem wodę przyjmować, a niekoniecznie odbijać. Jej projekt zakłada stworzenie długich i szerokich plaż, na które Morze Północne ma się wdzierać bez większych przeszkód, a woda będzie potem odprowadzana systemem melioracyjnym.

Problem w tym, że stan wiedzy i nauki nie pozwala obecnie przewidzieć ze stuprocentową dokładnością, jak silne mogą być sztormy i jak wysokie wytworzą one fale. Niewykluczone więc, że nawet sztuczne plaże nie wystarczą jako naturalna zapora, woda dostanie się w głąb nowo wybudowanych osiedli i cała debata o uciekaniu przed powodziami zacznie się od nowa.

Holandia z kolei martwi się nie tyle intensywnością wydarzeń na morzu, ile ich tempem. W ciągu ostatniej dekady poziom wody wzdłuż tamtejszej linii brzegowej podnosił się w tempie 3 mm rocznie, dwa razy szybciej, niż działo się to w przez cały wiek XX. Jeśli dodać do tego 8 mm rocznie jako średnie tempo osuwania się gleby na terenach nadmorskich, zjawisko analogiczne do tego w Indonezji, gołym okiem widać, że kraj znajduje się na autostradzie do katastrofy.

Rocznie traci centymetr nad poziomem wody. Zagrożone powodziami jest 31% obszarów miejskich Holandii. Co prawda, rząd zapewnia, że obecne technologie, oparte głównie na rozwiniętej sieci kanałów, zapór, śluz i systemów wczesnego ostrzegania, są w stanie zabezpieczyć społeczeństwo nawet na wypadek wzrostu poziomu morza o 1,5 m w ciągu najbliższych stu lat, ale założenia te pochodzą z symulacji, a nie testów. Ich zderzenie z rzeczywistością mogłoby się okazać tragiczne, zwłaszcza dla kraju, który nie za bardzo ma gdzie uciekać.

Podobnych przykładów można by podać dziesiątki, bo katastrofa klimatyczna jest zjawiskiem tak ogromnym, że ludzka wyobraźnia ma problemy z przeprocesowaniem jego możliwych skutków. Dotyka przy tym dosłownie każdego, choć w bardzo różny sposób, co po części wyjaśnia, dlaczego ludzkość wciąż nie do końca przyjmuje do wiadomości jej istnienie.

Przed zmianami klimatu nie będzie już ucieczki. Trzeba z nimi się zmierzyć, w jak najbardziej konstruktywny sposób. Przenoszenie miast, przelewanie wody czy budowa sztucznych wysp to rozwiązania, które co najwyżej kupują nam wszystkim trochę czasu. A mamy go coraz mniej. Oceany nie będą czekać, zabiorą nam miasta, nawet te stołeczne. Katastrofa klimatyczna to nie zatrważająca wizja przyszłości, tylko trzeźwa ocena teraźniejszości.

m.mazzini@tygodnikprzeglad.pl

Fot. Reuters/Forum

Wydanie: 16/2022, 2022

Kategorie: Ekologia

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy