Kazus Eriki Steinbach

Kazus Eriki Steinbach

Podważanie ciągłości państwowości polskiej między 1939 a 1989 r. może mieć konsekwencje dla prawomocności i integralności terytorialnej państwa Kazus Eriki Steinbach, „widomego znaku” i wypowiedziane w tej sprawie przez Władysława Bartoszewskiego „oficjalne” stanowisko rządu stały się treścią komentarzy zawartych w dwóch znakomitych tekstach Bronisława Łagowskiego („Przegląd” z 15 i 22 marca br.). Podzielam wyrażone w nich opinie autora. Nie tylko i nie tyle w konkretnej sprawie zamiaru upamiętnienia przez Niemcy tzw. wypędzeń, ile przede wszystkim w tym, co dotyczy sposobu prezentacji problemu trwałości granic zachodnich państwa przez „oficjalną” stronę polską. Z tego istotnego powodu pragnę dodać swoją glosę, uzupełniając ten wątek rozważań prof. Łagowskiego, który dotyczy zachodniej granicy Polski i, by tak rzec, suwerenności jej statusu. Istotnie „Polska rozciągnęła się na te ziemie prawem geopolityki”, ale prawem ustanowionym ponad nami – od Teheranu poprzez Jałtę do Poczdamu. Decyzje te stały się potem podstawą wszystkich kolejnych układów międzynarodowych w całym okresie po II wojnie światowej. Legitymizują one istniejący stan rzeczy. Zdaniem Łagowskiego, jeśli teraz „… ktoś to ťprawo geopolityczneŤ podważa, to nikt inny niż rządzące podziemie”. Nie tylko spychając w niepamięć wojenny sojusz z Rosją radziecką, ale także – i co należy szczególnie uwypuklić – podważając, kwestionując ciągłość państwową po II wojnie światowej przez negację podmiotowości prawnomiędzynarodowej Polski Ludowej. Oficjalna „polityka historyczna”, niezależnie od tego, czy w wydaniu PiS, czy PO, czy konstruowana w pracowniach IPN, podważająca ciągłość państwowości polskiej między 1939 a 1989 r., może mieć nieobliczalne konsekwencje także dla pojmowania przez opinię międzynarodową, i teraz, i w przyszłości, prawomocności i integralności terytorialnej państwa. Nie tylko w relacjach między Polską a Niemcami. Wyabstrahowanie kwestii granic z historycznego kontekstu doby powojennej może bowiem problematyzować ich ostateczność. Wspominając o kwestionowaniu tej państwowości przez obóz solidarnościowy, ma Łagowski zapewne na myśli także sławetną uchwałę Sejmu z 18 czerwca 1998 r. Ale także niedawno, w związku z debatą nad ustawą mającą pozbawić funkcjonariuszy służb bezpieczeństwa PRL przywilejów emerytalnych, Władysław Bartoszewski łaskaw był wypowiedzieć następujące zdanie: „To nie była ťwojna domowaŤ, tylko zbrodnie formacji kierowanych przez okupanta (podkr. moje)”. I jeszcze: „Dla mnie między gestapo i SB jest znak równości” („Gazeta Wyborcza”, 16 lutego 2009 r.). Dla jasności: formacje służb bezpieczeństwa Polski Ludowej obciążają także zbrodnie i inne nieprawości. Za to należy się sprawiedliwy sąd i sprawiedliwa kara. Zbrodnie UB czy SB są wszakże zbrodniami UB czy SB. Fakt ten nie upoważnia do haniebnego stwierdzenia, że były to formacje „gestapowskie”. Ta wypowiedź odbiera powagę opiniom Bartoszewskiego, ujawnia wyraziście jego skłonność do wypowiadania sądów szybkich, łatwych i prostych jak drut. Także pogląd, jakoby okres powojenny – zapewne do 1989 r. – to była okupacja sprawowana bezpośrednio i pośrednio przez obce mocarstwo, dyskwalifikuje go jako polityka, dyplomatę i historyka. Dyskwalifikuje za brak gotowości do zrozumienia dramatyzmu i całego skomplikowania losów państwa i narodu w okresie powojennym. Jeśli bowiem PRL uznaje się za terytorium zawłaszczone przez okupanta, to uprawnione jest pytanie o prawomocność władz tego namiestniczego państwa w ich relacjach międzynarodowych. Jeśli władze namiestnicze podpisywały w 1970 r. układ z Republiką Federalną Niemiec, to czy nie był to jedynie gest Niemiec kierowany do narodu ponad władzą reprezentującą okupanta? Podkreślam, takie pytania stają się w świetle wypowiedzi Bartoszewskiego prawomocne. Ma po stokroć rację Łagowski, pisząc, że to nie tyle Steinbach, ile nasi mędrcy od „polityki historycznej” w swym zacietrzewieniu antykomunistycznym uprawiają w istocie rzeczy nihilistyczną taktykę, sprzeczną z polską racją stanu. Można by, na zasadzie paradoksu, dojść do wniosku, iż prawdziwą suwerenność osiąga się przez dekomunizację totalną, obejmującą nie tylko ludzi, ich pamięć, oznaki symboliczne, rzeczywiste procesy historyczne, lecz także terytorium państwa wraz z jego granicami. No bo jak „prawdziwy Polak” może żyć, czuć się wolny i suwerenny w państwie, którego granice na mapach konferencji w Jałcie kreślił Stalin, a aprobowała je jakaś, pożal się Boże, „polska” delegacja w Poczdamie (w której obok Bieruta i Gomułki uczestniczył niestety także Mikołajczyk)? Różni polityczni kabareciarze czasu obecnego kpią z podniesionego do poziomu racji stanu lęku władz PRL przed groźbą rewizji granic na Odrze i Nysie. Im wszystkim należy przypomnieć tekst

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 15/2009, 2009

Kategorie: Opinie