Kisiel zanudzony

Kuchnia polska Kiedy na uroczystym koncercie „Kisiel wiecznie żywy” w Teatrze Wielkim o godzinie czwartej nad ranem spojrzałem na zegarek, była już północ. Prezenterzy tego wieczoru z panem Orłosiem, Jerzym Kisielewskim (synem Kisiela) i Stanisławem Tymem dokonali więc rzeczy prawie niemożliwej. Z wieczoru poświęconego jednej z najbarwniejszych postaci w naszym życiu kulturalnym uczynili rozwlekłego gniota, z którego publiczność uciekała pod byle pretekstem, a potem już także bez pretekstu. Ich nudziarstwu nie dały rady ani utwory muzyczne samego Stefana Kisielewskiego, ani utwory jazzowe, których Kisiel zapewne słuchał, ani wreszcie czytane przez wszystkich możliwych luminarzy naszej sceny felietony Kisiela. Nie mając jednak innego wyjścia – poza drzwiami, rzecz jasna – słuchałem tych felietonów dość uważnie, choć wszystkie z nich czytałem już wcześniej. Otóż Kisiel w dziesięć lat po swojej śmierci przeszedł do tradycji jako niesłychanie ostry publicysta polityczny, odważny i niezależny w swoich sądach, toczący nieustanny spór z reżimem, który to spór na koniec wygrał, bo na jego wyszło. Reżim upadł, a na to miejsce zapanowała gospodarka liberalna, której Kisiel był gorącym orędownikiem do tego stopnia, że w któryś tam wyborach prezydenckich namawiał do głosowania na Korwina-Mikkego nie tylko dla żartu, ale jako na jedynego konsekwentnego liberała. Tyle tylko, że kiedy dzisiaj czyta się i słucha felietonów Kisiela, to zadziwia w nich ton, rzekłbym, filozoficzny, psychologiczny, socjologiczno-psychoanalityczny, refleksyjny, słowem – wszystko, tylko nie owa zajadła i doraźna szarpanina publicystyczna. Oczywiście – nie bądźmy naiwni. Kisiel pisał w czasach, kiedy nad jego publicystyką uważnie pochylała się cenzura, a nawet – jak mówi w jednym z felietonów – kilka cenzur, bo najpierw kościelna, jako że pisał w „Tygodniku Powszechnym”, a potem reżimowa. A więc nie mogło być mowy o tym, co dzisiaj wypełnia felietony publicystyczne, to znaczy o atakach personalnych, roztrząsaniu afer politycznych i gospodarczych, horoskopach wyborczych, prognozach międzynarodowych i złorzeczeniach krajowych. Ów filozoficzno-refleksyjny ton felietonów Kisiela był więc w dużej mierze tonem wymuszonym i wszyscy wówczas poddani byliśmy podobnemu rygorowi. Myślę jednak – i tutaj oczywiście wypowiadam straszliwą herezję – co by zostało z publicystyki Kisiela dzisiaj, gdyby wówczas miał on w pełni popuszczone cugle? Parę złośliwości o jakichś politykach czy działaczach, których nazwisk dziś nikt już, i słusznie, nie pamięta? Opisy jakichś nonsensów gospodarczych, których mnóstwo było na każdym kroku? Polemiki z jakimiś doktrynalnymi publicystami czy krytykami sztuki, także w większości zapomnianymi, przypominające boksowanie z workiem treningowym, który może tylko przyjmować ciosy, bo nie jest w stanie ich oddać? Nie powiem, że cenzura oddała Kisielowi przysługę, bo byłoby to niedorzecznością. Powiem jednak, że słuchając na tym nudnym koncercie felietonów Kisiela, myślałem sobie, jak inne mamy czasy, innych autorów, innych redaktorów, innych czytelników, innych polityków, inne wszystko. I co z tego wynika. Otóż wynika z tego, jak sądzę, że gdyby ktoś obecnie zechciał dywagować jak Kisiel o ludziach, ich charakterach, czy choćby o swojej własnej twarzy, to czytelnicy nie chcieliby tego czytać, i to z wypiekami, jak czytano Kisiela, a redaktorzy drukować, bo to nudne i nie wpływa na poczytność pisma. A już z pewnością nie zająłby się tym żaden polityk, którym wtedy nawet przecinki w felietonach Kisiela dawały do myślenia i budziły wątpliwości. Była to patologia, nie przeczę. Ale patologią jest także produkowanie pereł przez małże, którym najpierw coś wpada pod skorupę i drażni, aż w końcu małża musi to otorbiać jakimś śluzem i chcąc nie chcąc, formuje perłę. Felietony Kisiela są produktem podobnego procesu. Co ważniejsze jednak produktem tym byli również ówcześni czytelnicy, nauczeni, że muszą czytać uważnie, jeśli naprawdę chcą zrozumieć, co autor zamierza im powiedzieć. Ci czytelnicy, skorzy do wysiłku poznania, wyparowali jednak w czasach wolności i nie wydaje mi się przypadkiem, że kiedy Kisiel doczekał już tych czasów i mógł hulać, ile dusza zapragnie, pisał mniej i mniej chętnie, wiedząc, że w produkowaniu publicystycznego fast-food i tak nie przeskoczy „Super Expressu”. Najciekawszy zaś fenomen dokonał się z politykami. Otóż wiadomo, że najgroźniejszy konflikt z politykami Kisiel miał nie z powodu tego, co napisał, tylko co powiedział, a mianowicie o „dyktaturze ciemniaków” na zebraniu w Związku Literatów. Mimo to i wcześniej, i później politycy nawet najwyższego szczebla z zasępieniem czytali Kisiela, podejrzewając, że w jego na pozór

Ten artykuł przeczytasz do końca tylko z aktywną subskrypcją cyfrową.
Aby uzyskać dostęp, należy zakupić jeden z dostępnych pakietów:
Dostęp na 1 miesiąc do archiwum Przeglądu lub Dostęp na 12 miesięcy do archiwum Przeglądu
Porównaj dostępne pakiety
Wydanie: 2001, 46/2001

Kategorie: Felietony