W polityce historycznej wszystkie chwyty dozwolone Najpierw fragment z książki Marty Kurkowskiej-Budzan pt. „Antykomunistyczne podziemie zbrojne na Białostocczyźnie: analiza współczesnej symbolizacji przeszłości”: „22 lutego 1947 r. we wsi Łady Borowe pod Łomżą oddział Henryka Gawkowskiego »Roli« wykonał wyrok na kilkuosobowej rodzinie Myślińskich, składającej się z kobiet i ich dzieci w wieku od sześciu do osiemnastu lat. (…) Po zabójstwie Myślińskich ich gospodarstwo przejęła rodzina sprawców mordu. Moi rozmówcy twierdzili, że rabunek był w istocie motywacją mordu. (…) W pamięć mieszkańców zapadł obraz przymarzniętych do siebie zwłok dzieci, w tym najmłodszej, kilkuletniej Sabinki. Utrwaliła ją wspominana do dziś fotografia, wykonana przez UB. (…) Zdjęcie to znalazło się w albumie fotograficznym SB, który przechowywany jest przez białostocki Instytut Pamięci Narodowej, ale niestety zostało zeń wyjęte i nie udało się go odnaleźć”. Musi zastanawiać, dlaczego zginęło akurat to zdjęcie. Podobnie jak niewygodne dla Ryszarda Kuklińskiego dokumenty z jego teczki osobowej, kiedy czyniono z niego bohatera. W Lublinie teczki IPN z informacjami m.in. o byłym rektorze KUL, ks. prof. Andrzeju Szostku, znanych działaczach „Solidarności”, ZHR i kombatantach znaleziono na śmietniku. Były tam podania o udostępnienie dokumentów, a także wnioski o nadanie statusu pokrzywdzonego. Na formularzach wnioskodawcy ujawnili swoje szczegółowe dane osobowe, odpowiadali m.in. na pytania o to, czy i kiedy byli przesłuchiwani przez służby bezpieczeństwa, czy przeciw nim prowadzono postępowanie karne, czy byli pozbawieni wolności. Kto odpowiada za te zniknięcia dokumentów, komu nie na rękę było ich istnienie? Czy te dokumenty zawierały fakty przeczące polityce historycznej, którą propaguje Instytut Pamięci Narodowej? Wszystko przez… SB IPN został powołany do życia w 1999 r. Przez 15 lat z publicznej kasy dostał ponad 2 mld zł. Pora na dokonanie bilansu tej instytucji, która już u zarania budziła zdziwienie. Oto bowiem funkcję z założenia archiwalno-badawczą połączono z funkcją prokuratorską. Z tą ostatnią funkcją wiąże się lustracja. Na początku 2005 r. Bronisław Wildstein, wtedy publicysta „Rzeczpospolitej”, umieścił w internecie indeks katalogowy archiwalnych zasobów akt IPN, zawierający imiona, nazwiska i pewne sygnatury. Miała to być lista współpracowników służb specjalnych PRL. Faktycznie nie było na niej rozróżnienia na rzeczywistych agentów i tych, których służby specjalne umieściły w wykazach bez ich wiedzy. Dla nikogo nie było tajemnicą, że skopiowanie listy i wyniesienie jej poza IPN nie było sprawą prostą i że wątpliwe, by Wildstein mógł tego dokonać bez wiedzy pracowników instytutu. Jednak wyjaśnianie, w jaki sposób z IPN wyciekły tajne rejestry, nic nie dało. Nikt też nie został pociągnięty do odpowiedzialności za skopiowanie danych i ich upublicznienie. Dzika lustracja ruszyła więc na całego i już nikt z jej zwolenników nie zastanawiał się, czy prawo na nią pozwala, czy nie. Jej ofiarą został m.in. kandydujący na stanowisko prezesa IPN sekretarz generalny Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa Andrzej Przewoźnik. Zasugerowano jego współpracę z SB i zanim się okazało, że zarzuty są bezpodstawne, konkurs na prezesa wygrał Janusz Kurtyka, dyrektor krakowskiego oddziału IPN. (Nawiasem mówiąc, oczywiście przypadkowo w czasie konkursu wyciekł do „Rzeczpospolitej” z tego oddziału dokument funkcjonariusza SB wskazujący Przewoźnika jako agenta). Lustratorzy z IPN ochoczo występowali z wnioskami do sądu, zarzucając wielu osobom kłamstwo lustracyjne lub współpracę z PRL-owskimi służbami specjalnymi. Nawet potworne pomyłki, jak chociażby przypadek oplucia w czasie tzw. akcji teczkowej powszechnie szanowanego marszałka Sejmu Wiesława Chrzanowskiego, nie nauczyły lustratorów pokory, nie wywoływały u nich zastanowienia nad bezgranicznym zaufaniem do akt UB i SB, nie skłoniły do większej staranności przy weryfikacji dokumentów wytworzonych przez te służby. Wiele można by podawać przykładów miażdżenia przez sądy w procesach lustracyjnych oskarżeń IPN-owskich prokuratorów, a nawet ich ośmieszania. Warto tu przywołać przypadek prof. Jana Stanka z Instytutu Fizyki Uniwersytetu Jagiellońskiego, dziesięć lat temu oskarżonego o współpracę ze Służbą Bezpieczeństwa przez krakowski oddział IPN kierowany wtedy przez Janusza Kurtykę. Stanek został zawieszony przez władze uniwersyteckie w pełnieniu funkcji kierowniczych, powołano komisję uczelnianą do wyjaśnienia jego i podobnych przypadków. Trzy lata prof. Stanek zmagał się z IPN, odmawiającym mu wglądu do akt. Dopiero znowelizowana ustawa o lustracji wspomogła jego starania w dochodzeniu do prawdy. Kolejny sąd wykazał, że oskarżający prof. Stanka IPN pomylił go z kimś innym.
Tagi:
Paweł Dybicz









