„Zimna wojna” wchodzi do kin od Nowej Zelandii po Alaskę. Jeżeli tam wiedzą coś o Polsce, to właśnie z takich filmów. Pytanie, co wiedzą Paweł Pawlikowski (rocznik 1957) to „chłopak z Mokotowa”, ale też emigrant – od 14. roku życia. Przy tym jeden z nielicznych reżyserów w skali świata o tak czytelnym charakterze pisma i laureat Oscara. Naprawdę więc nie musi się podlizywać żadnej publiczności, z polską włącznie. Jako wybitny artysta ma kredyt zaufania – jeżeli mówi o Polsce, to słuchają go z uwagą. A co mówi? „Zimna wojna” pokazuje Polskę, przez którą pięć minut temu przetoczył się najkrwawszy front II wojny. Wszystko, co na tych terenach stało, leży w ruinie i porasta zielskiem. Inteligencja wybita niemal do nogi. Rzeczpospolita sprzed zaledwie pięciu lat to blade wspomnienie. Na zgliszczach swojego miejsca w życiu szukają „ludzie nowi” – bez wykształcenia, dorobku, dojść i możliwości. Jest szansa! Nowy system zawleczony tu ze Wschodu stawia właśnie na takich. Spośród nich gdzieś na zapadłej Łemkowszczyźnie rekrutuje zespół pieśni i tańca Mazurek, który będzie opiewał trud „ludzi pracy miast i wsi”, a przy okazji Stalina. Jest nawet idealna solistka (Joanna Kulig): głos jak dzwon, wyrok za próbę zabójstwa ojca, który się do niej dobierał, za to chętna do współpracy z UB. Jest i partyjny aparatczyk (Borys Szyc), śliski, ale to idealne czasy dla takich jak on. I kompozytor (Tomasz Kot), który trzeźwo ocenia, że przerabianie autentycznego folkloru na świetlicowe łodiridi, u-cha! to dla artysty jedyna szansa, by przeniknąć przez żelazną kurtynę. Ta obsada personalna nie jest ani szczególnie budująca, ani „antypolska”. To zwykli ludzie, którzy po przejściu kataklizmu pilnują tylko, aby na kolejnym wirażu historii zupa z talerza im się nie wychlapała. I już. W „Idzie” było podobnie. Gomułkowska Polska to taki dziwaczny kraik, w którym ciotka jest stalinowską panią prokurator z mocno ubabranymi rękami, a siostrzenica wstępuje do klasztoru. W finale pani prokurator skacze z okna, bo ruszyło ją sumienie, a niedoszła zakonnica zamierza uciec z poznanym przypadkowo muzykiem jazzowym. Ważne są detale: Polacy poruszają się głównie furmankami, gnieżdżą się w pożydowskich klitkach (i boją się, że Żydzi wrócą i odbiorą swoje). Poza tym nawet w prowincjonalnym domu kultury słuchają cool jazzu (w tym czasie w Paryżu dopiero lansuje go Miles Davis) i pierwszą setę wypijają do śniadania. I nikt niczemu się tu nie dziwi – jak to w wariatkowie. Może to i przykre, ale trudno powiedzieć, że przekłamane. I takie poszło w świat. Chłopcy z ferajny Ale to obrazek autorstwa reżysera, który jest stąd. A przecież na ekranie pokazują nas artyści, którzy wpadli tu na chwilę, na wycieczkę. Polskę i Polaków filmują niejako na ochotnika i podają nam w prezencie, choć nie zawsze jest to prezent wymarzony. Amerykański gigant produkcyjny Netflix nakręcił w zeszłym roku – i umieścił w internetowej wypożyczalni – biografię emigranta z Podhala Eddiego Blazonczyka (1941-2012) zatytułowaną „Król polki”. Wolelibyśmy naturalnie, aby Amerykanie – jeżeli już biorą na warsztat polsko-amerykańskich muzyków – na nasze stulecie odzyskania niepodległości dali posągowy portret Ignacego Jana Paderewskiego. Byłoby im o tyle po drodze, że to nie Presleymania była pierwszą w Ameryce zbiorową histerią na punkcie idola muzycznego, lecz Paddymania – szaleństwo na punkcie Paderewskiego. Toż to pierwszorzędny materiał na krwisty amerykański scenariusz! Ale nie, Amerykanie w to miejsce dają portret Eddiego Blazonczyka. Choć w Polsce mało kto wie, że taki ktoś w ogóle istniał! No to zajrzyjmy w zęby temu darowanemu koniowi. Eddie w filmie nazywa się Jan Lewan, na zmywak do Stanów – „krainy możliwości”, jak sam mówi – przyjechał wprost z Podhala. Skrzykuje podobnych sobie desperados, organizuje kapelę i grywa „polskie, etniczne kawałki”. Słyszymy „Miała baba koguta” czy polkę „Dziadek”, którą znamy jako sygnał „Lata z radiem”. Obok muzyków na estradzie hasa miś, jakiego znamy z Krupówek, albo tańczący kogut. W refrenach powtarza się Everybody polka, a jak padnie rdzenne, „etniczne” słowo dupa, zachwyt publiczności nie ma granic. Jan Lewan skrupulatnie wylicza, że w sezonie 1981, kiedy moda na Polskę sięgała zenitu, grali na 427 piknikach. Poza tym parady, parafiady, prowincjonalne kluby, potańcówki dla staruszków. Taki rodzimy zespół tłukący polkę nawet










