Kogo posłuchał Duda?

Kogo posłuchał Duda?

PiS z szoku jeszcze nie wyszło, a Kaczyński zapowiada nowe podboje

Nie oszukujmy się, mało kto się spodziewał, że Andrzej Duda zawetuje dwie z trzech pisowskich ustaw sądowych. A już na pewno nie oczekiwano, że zrobi to tak błyskawicznie, ogłaszając decyzję już w poniedziałek, 24 lipca, o godz. 10 rano.

W kalendarzu na następne godziny miał spotkanie z pierwszą prezes Sądu Najwyższego i z przewodniczącym Krajowej Rady Sądownictwa. Wszystko więc wskazywało, że prezydent odbędzie serię spotkań, wysłuchując różnych stron, by na koniec ogłosić decyzję. Spekulowano, że będzie ona raczej unikiem, że Andrzej Duda skieruje ustawy do Trybunału Konstytucyjnego. A tu taka niespodzianka! Dlaczego?

Głos suwerena

Pierwsze, naturalne skojarzenie jest takie, że Andrzej Duda posłuchał suwerena. Skala protestów, które przetoczyły się przez Polskę, zaskoczyła Prawo i Sprawiedliwość i na pewno wywarła wrażenie na prezydencie. PiS mogło sobie opowiadać, że protesty są nieduże, że ludziom niedługo to się znudzi, tyle że działo się dokładnie odwrotnie. Protesty zaczynały się rozlewać po całym kraju. Objęły już nie tylko Warszawę czy miasta wojewódzkie, ale i powiatowe. Obrońcy niezależności sądów rośli w siłę, w dodatku stawali się coraz bardziej zdeterminowani.
Wielka demonstracja miała miejsce przed Pałacem Prezydenckim, a gdy prezydent wyjechał na weekend do Juraty – manifestowano także przed jego ośrodkiem.

To nie były żarty. Ludzie wiedzieli, o co toczy się gra. Potwierdza to zresztą sondaż „Dziennika Gazety Prawnej”. Na pytanie: „Jak oceniasz działanie sądów powszechnych po roku 1989?”, 38% ankietowanych odpowiedziało, że negatywnie. A tylko 21%, że pozytywnie. Czyżby więc PiS miało rację? Nie. Bo ankietowanym zadano jeszcze jedno pytanie: „Czy zmiany wprowadzane przez PiS naruszają zasadę trójpodziału władz?”. I aż 40% odpowiedziało: tak. A zaledwie 25%: nie.

Świadomość wielkiej stawki, obawa, że PiS za chwilę zamknie Polakom demokrację, motywowała tysiące ludzi do działania. Do demonstrowania i pikietowania.

Andrzej Duda musiał się zorientować, że za chwilę, gdziekolwiek się pojawi, wyrastać będą demonstranci wołający: „Będziesz siedział!”, „Marionetka!”, „Adrian!” itd. Przez trzy najbliższe lata tkwić zamkniętym w pałacu, a potem stawać przed trybunałami, to kiepska perspektywa.

Szybkie weto odebrało demonstracjom paliwo. Diametralnie zmieniło sytuację w Polsce. I sytuację samego Andrzeja Dudy.

Głos wewnętrzny

A może zawetował, bo miał dość ciągłych upokorzeń? Politycy PiS przypominają dziś Dudzie, że opozycja nazywała go Adrianem i marionetką, że był przez nią regularnie obrażany. To fakt – mocnych słów Dudzie nie szczędzono.

O ile jednak opozycja i media używały sobie na Dudzie werbalnie, było to przecież niczym w porównaniu z nieukrywanym lekceważeniem, z jakim traktowano go w PiS. Duda był przez Kaczyńskiego, Szydło, Macierewicza, Waszczykowskiego i Ziobrę stale poniżany, traktowany jak ktoś gorszy, zupełnie bez znaczenia. Ludwik Dorn, swego czasu „trzeci bliźniak”, w jednym z wywiadów całą sytuację z wetem Dudy i jego przyczynami opisał tak: „Prezydentowi chodziło o uznanie jego podmiotowej roli. Konstytucja go mocno wiąże z systemem wymiaru sprawiedliwości, a nie był w tej sprawie konsultowany. Dawano mu jasno do zrozumienia, że jest notariuszem, który podpisze, co mu podsuną, czy panem Adrianem z »Ucha prezesa«. Nikt nawet nie próbował udawać, że jest inaczej”.

Obrazu lekceważenia i pogardy dopełnia relacja z 24 lipca, kiedy liderzy PiS a to się zbierali, a to jeździli do prezydenta. Pojechała do niego trójka: premier Beata Szydło, marszałek Sejmu Marek Kuchciński i marszałek Senatu Stanisław Karczewski. Z jakim przesłaniem? Ze słowami: „Jarek daje ci godzinę na zmianę decyzji”. Stawiany w takiej sytuacji Duda musiał kiedyś się zbuntować.

Początkowo swoje marzenia o emancypacji sygnalizował dość delikatnie, m.in. wetując ustawę o regionalnych izbach obrachunkowych. Potem już ostrzej – Kancelaria Prezydenta wskazywała np., że Andrzej Duda nie był informowany o ustawach sądowych, nie znał ich treści.

Kolejnym krokiem prezydenta była inicjatywa, aby sędziów do Krajowej Rady Sądownictwa Sejm wybierał większością trzech piątych głosów. Bardzo źle odebrał ją Jarosław Kaczyński. W Radiu Maryja mówił, że opozycję mieli już pokonaną, a tu nagle włączył się Duda… Ale mimo tak wyraźnych sygnałów ze strony prezydenta PiS wciąż jakby go nie zauważało. Uchwalając ustawy sądowe, praktycznie przeszło do porządku dziennego nad jego głosem. Owszem, trzy piąte uwzględniło, ale już w sprawie Sądu Najwyższego całą władzę nad sędziami oddawało w ręce Zbigniewa Ziobry.

Duda znalazł się więc pod ścianą. Gdyby ustawy podpisał, umocniłby wszystkich w PiS w przekonaniu, że jest notariuszem. Wetując – zmusza Kaczyńskiego i resztę, by się z nim liczyli. Tak oto Adrian wstał z krzesełka, wszedł do pokoju prezesa i rozejrzał się, gdzie tu wstawić swoje biurko.

Dodajmy do tego jeszcze jeden element – relacje ze Zbigniewem Ziobrą. Duda był jego podwładnym w Ministerstwie Sprawiedliwości. To Ziobro wprowadził go na rządowe salony. Później ich drogi się rozeszły – Duda przeszedł do kancelarii prezydenta Lecha Kaczyńskiego, ale ważniejsze były rozłam w PiS i odejście Ziobry, założenie Solidarnej Polski. Duda nie odszedł.

Nie ma wątpliwości, że między nimi jest jakieś tarcie. Ziobro pewnie wciąż ma w pamięci dawnego Dudę, swojego podwładnego. Prezydent nie chciałby do tamtych zależności wracać, najchętniej by je wymazał. Weto bardzo do tego pasowało.

Głos Kościoła

OK. Wiemy, że Duda został zepchnięty przez PiS do narożnika i musiał zademonstrować niezależność. Wiemy, że zrobiły na nim wrażenie protesty społeczne, ich skala i determinacja protestujących.

Wiemy również, że zawetowane ustawy obrażały go jako prawnika. Zwłaszcza pomysł, by sędziowie Sądu Najwyższego byli uzależnieni od prokuratora generalnego. Na pewno raziły go tempo i sposób procedowania. Dlaczego bowiem poddano ustawy pod głosowanie nocą, jako projekt poselski? Bez jakiejkolwiek debaty? Co takiego się działo, że PiS nagle musiało przyjąć te ustawy? Jaka wojna Polsce groziła?

Tyle wiemy. Andrzej Duda znalazł się w sytuacji politycznie paskudnej. Ale czy to wszystko wystarczało, by go pchnąć do tak zdecydowanego działania? Przecież przez dwa lata nie wychylał się, dlaczego więc teraz miałby pokazać charakter?

Jest teoria, że odwagi dodała mu postawa Kościoła. I są poszlaki wskazujące, że biskupi odegrali w ostatnich wydarzeniach istotną rolę. Warto pamiętać, że niedzielę Duda spędził na Jasnej Górze. Czy tylko szukając duchowego wsparcia przed obrazem Matki Boskiej? A może spotkał się tam z kimś ważnym? Odbył rozmowę?

Tego (na razie) nie wiemy. Ale wspominałem o tym tydzień temu – biskupi bardzo zdecydowanie artykułowali swój pogląd w trakcie uchwalania przez PiS ustaw sądowych.

Prymas Polski abp Wojciech Polak apelował do polityków w sposób zupełnie otwarty. „Emocje nie mogą dominować, trzeba szukać dialogu w oparciu o fundamenty demokratycznego państwa prawa”, mówił KAI, dodając, że żadna reforma nie może być prowadzona przeciwko komukolwiek, ale dla dobra: człowieka i ogółu. Czyli że pisowskie zmiany nie mogą niszczyć trójpodziału władzy.

Biskupów niepokoiły pewnie jeszcze dwie inne rzeczy. Po pierwsze, coraz boleśniej odczuwają, że Kaczyński widzi ich w złotej klatce. PiS gotowe jest obsypywać ich rozmaitymi dobrami, ale w zamian żąda poparcia. Jednocześnie prowadzi pracę polityczną wśród proboszczów, próbując tą drogą wpływać na wiernych. Nie trzeba być specjalnie przenikliwym, by dojrzeć w tych działaniach chęć ogrania Episkopatu, zepchnięcia Kościoła do roli służebnej wobec władzy.

Po drugie, biskupów musiały zaniepokoić protesty uliczne, ich skala i możliwe konsekwencje. Wystarczy posłuchać szefa MSW Mariusza Błaszczaka, który mówi, że opozycja poprzez zamieszki chce obalić władzę, by wyobrazić sobie, w którą stronę to wszystko może zmierzać. Błaszczak ewidentnie gotów był do najtwardszych działań. Może więc warto było, poprzez weto, rozładować napięcie?

Już godzinę po oświadczeniu Andrzeja Dudy abp Stanisław Gądecki, przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski, pochwalił prezydenta i oświadczył, że biskupi popierają jego działania. Szybkość kościelnej reakcji może świadczyć o jeszcze jednym – że biskupi mieli już przygotowane oświadczenie. To znaczy, że wiedzieli, co prezydent zrobi, popierali to i uznali, że ich głos musi być słyszany. Tym samym Kościół wkroczył do gry, w dodatku w zupełnie innej roli, niż wyobrażałby sobie Jarosław Kaczyński.

Głos Kaczyńskiego

Jeżeli biskupi wiedzieli o decyzji Dudy, dla Kaczyńskiego była ona zupełną niespodzianką. Tak to zresztą określił w wywiadach dla Telewizji Trwam i Radia Maryja, ale dopiero pod koniec tygodnia. Musiało upłynąć kilka dni, by doszedł do siebie. Wcześniej odmawiał jakichkolwiek komentarzy. W poniedziałek po wecie PiS obradowało permanentnie, przecieki mówiły o rozpatrywanych najbardziej fantastycznych scenariuszach.

Ludwik Dorn komentował to dla Wirtualnej Polski: „PiS musi znaleźć narzędzia zarządzania nową sytuacją, której Kaczyński nie kontroluje. Dla PiS to może być trudne i bolesne. Mogą mieć problem ze znalezieniem odpowiednich ludzi i uzasadnieniem nowego przesłania. Prymitywizm propagandy pisowskiej był sposobem przekazu nie tylko na zewnątrz, ale i do aktywu partyjnego.
– O tym, że ubecy i obrońcy pedofilów blokują konieczną reformę?
– Tak, przesłanie polityczne musiałoby się stać znacznie bardziej subtelne. A w TVP, w tygodniku „wSieci”, w „Gazecie Polskiej” nie siedzą ludzie subtelni, ale wynajęci za pieniądze lub kierujący się tępą zapiekłością propagandziści. Natomiast w kierownictwie PiS poza Jarosławem Kaczyńskim, który niuanse polityki chyba ciągle rozumie, nie ma osób, które łączyłyby cechy lwa i lisa. Nie ma nawet sierżantów, są tępawi kaprale, czyli – jak mawiało się w czasach PRL – partmordy”.

Reakcje PiS na decyzję Dudy były więc dwojakiego rodzaju. Po pierwsze – zaczęto prezydenta atakować, zarzucając mu zdradę i udział w spisku. Antoni Macierewicz mówił, że Polska stała się obiektem wojny hybrydowej, prowadzonej przez Zachód. Marek Suski ogłosił, że wyobraża sobie, że w roku 2020 nie Duda będzie kandydatem PiS w wyborach prezydenckich. Zbigniew Ziobro stwierdził, że prezydent popełnił błąd. A Jerzy Targalski snuł przypuszczenia, że Duda padł ofiarą spisku esbeków, którzy rozszyfrowali jego osobowość i teraz nim manipulują.

„Mieliśmy wziąć sądy i w ostatniej chwili wyszło to weto” – taki dominował nastrój. Podzielał go Jarosław Kaczyński, aczkolwiek, słuchając jego wypowiedzi, można zauważyć, że zaczyna się oswajać z nową sytuacją. Odnowił sojusz z najmocniejszym sojusznikiem, ks. Rydzykiem, i próbuje rozgrywać prezydenta.

Na początek ogłosił, że Andrzej Duda popełnił błąd, ale przecież jeden błąd człowieka nie dyskwalifikuje, ważne jest, by go naprawić. Weto było przykrym „incydentem”, a teraz trzeba przyjąć kolejną ustawę o sądach i zrealizować cel. PiS zamierza więc czekać na ruch prezydenta, czyli na prezydenckie projekty ustaw sądowych. A potem?

„Pójdziemy do przodu. Będzie radykalna reforma. Ze znaczącym udziałem prezydenta dojdziemy do celu – deklarował w mediach Rydzyka Kaczyński. – Choć będzie opór”. I wyznaczał kolejne cele: pełna dekomunizacja sądownictwa, dekoncentracja mediów, reforma służb specjalnych, uniwersytety. To ostatnie wyjaśniał następująco: „Jeśli chodzi o rzeczywistość uniwersytecką – to też jest sfera, która wymaga zmian. Polska wymaga zmian, bo ta choroba zaszczepiona przez prostackie przeniesienie ideologii liberalnej, w zderzeniu z warunkami społecznymi, doprowadziła do skutków fatalnych. I musimy z tego wyjść”.

Jak te wszystkie zapowiedzi ocenić? Po pierwsze, to są „leninowskie” cele, dotyczą władzy i narzędzi jej sprawowania. Kaczyński chce rządzić sądami, mediami, tajnymi służbami, uniwersytetami… Jak prawdziwy bolszewik. Interesuje go tylko władza, panowanie nad ludźmi, a nie jakieś tam detale typu ochrona zdrowia, gospodarka, ekologia. Po drugie, ewidentnie widać, że jest on na etapie mobilizowania zaplecza, żeby nie było buntów czy frond. I próbuje się odnaleźć w nowej sytuacji, gdy nie jest już jedynym rozgrywającym, ale musi uzgadniać najważniejsze sprawy z prezydentem. Czyli z kim? Tylko z Andrzejem Dudą czy z kimś jeszcze? To kluczowe pytanie: jaka siła wkroczyła na polską scenę polityczną? Czy prezydenckie weto było epizodem, wołaniem o uznanie, czy też sygnałem, że w ramach polskiej prawicy krystalizuje się nowy nurt?

Co prawda, większość poważnych komentatorów już zdążyła powiedzieć, że nie ma żadnych szans na budowę „partii Dudy”, że PiS pozostanie jednością, a między PO i PiS nic już się nie wciśnie. Trudno z tymi opiniami polemizować, aczkolwiek nie uwzględniają one zachodzącego na naszych oczach procesu – przesuwania się Kaczyńskiego w stronę nurtu neofaszystowskiego.

PiS było tworzone jako partia prawicowa, ale bliższa nurtowi konserwatywnemu, tradycjonalistycznemu. Tymczasem dziś ten konserwatyzm się ulatnia – stosunek do sądów, Kościoła, mediów, uchodźców, Unii Europejskiej, który prezentuje prezes, już nie jest konserwatywny. To mieszanina zachowań bolszewickich (mówi o tym Karol Modzelewski – że to „czarna komuna”) i neofaszystowskich.

Kaczyński, przesuwając się w kierunku ONR, stawia coraz większą grupę niedawnych zwolenników w sytuacji dyskomfortu i rozczarowania. Widać to było doskonale w czasie wojny o sądy, gdy część prawicowych publicystów zaczęła PiS ganić. Za to, że idzie za daleko. I przywoływać Lecha Kaczyńskiego – choćby jego stosunek do wymiaru sprawiedliwości, do zasady trójpodziału władz.

A jeżeli tak, to sprzeciw Dudy nie był pojedynczym zdarzeniem, tylko sygnałem, że droga, którą idzie Kaczyński, nie wszystkim w PiS się podoba.

Głos opozycji

A opozycja? Chętnie przypisuje sobie wygraną w lipcowym przesileniu. Ale to raczej robienie dobrej miny do złej gry. Na ulice wyszły bowiem dziesiątki tysięcy Polaków i było to autentyczne, nieskażone partyjnym obowiązkiem. Ludzie wyszli, bo czuli taką potrzebę, bo chcieli. W jakimś stopniu te tłumy można porównać do tych z kwietnia 2010 r. Oczywiście nie ze względu na liczbę, ale w obu przypadkach mamy do czynienia z działaniami autentycznymi, niepartyjnymi i takimi, które na długo pozostaną w pamięci. Które będą determinować przyszłe postawy polityczne.

Pytanie tylko, kto ten lipcowy bunt wobec władzy zagospodaruje? Platforma i Nowoczesna? One były najgłośniejsze. Jednocześnie wśród tych, którzy wyszli na ulice, dominowało poczucie, że partie to nie jest dobra rzecz. Dlatego proszono PO, Nowoczesną i inne ugrupowania, by nie eksponowały partyjnych symboli. Za to wszyscy mówili, że czas na coś nowego, na nowych liderów, młodych ludzi…

Innymi słowy, na ulicach polskich miast pojawił się wyborca, zaskakująco młody, który demonstrował przeciwko PiS i jego planom przejęcia sądów w obawie przed utratą demokracji i wyprowadzeniem Polski z Unii Europejskiej. Ale ten wyborca był bardzo nieufny wobec głównych partii opozycji – Platformy i Nowoczesnej.

Owszem, one zbierają najwięcej głosów w sondażach, ale bardziej dlatego, że antypisowski wyborca nie ma alternatywy, niż za sprawą ich atrakcyjności. Ten wyborca chętnie by znalazł coś nowego, tylko jeszcze nie wie co.

Odbiciem tych poszukiwań jest na pewno lista nazwisk ludzi, w których kierunku podczas lipcowych wydarzeń zwracały się spojrzenia protestujących. To Władysław Frasyniuk, ale i Kamila Gasiuk-Pihowicz, Paweł Kasprzak, Robert Biedroń i kilkanaście innych osób.

Nikt nie wie, co z tego będzie, co się wykluje. I to jest kolejna zagadka, którą przyniosły nam lipcowe wydarzenia.

Wydanie: 2016, 31/2016

Kategorie: Kraj
Tagi: Andrzej Duda

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy