Prawdziwy koniec zimnej wojny, czyli… “Korea jest jedna” – wielkie tablice przypominają o tym podróżnym dojeżdżającym do Panmundżonu. Po drodze przystajemy przy kontrolnych barierach drogowych. Nie tylko one co rusz przypominają o podziale Półwyspu. Jadąc z Phenianu mijamy zaminowane tunele, a okoliczne wzgórza upstrzone są ledwie zamaskowanymi armatami, czołgami, radarami. Wzdłuż drogi stoją wielkie, ozdobne, kamienne bloki. Po odpaleniu wewnętrznych ładunków skutecznie zablokują jedyną przejezdną dla Południowej broni pancernej drogę. Niebawem patrzymy na drugą stronę jednej Korei. Przez polowe lornety oglądamy zbudowany po południowej stronie linii demarkacyjnej 150-kilomertowy mur. Najeżony głośnikami przekonywającymi do tamtejszych rozwiązań, sławiących “Słoneczną Politykę” prezydenta Południa, Kim Dae Dzunga. Przywódca Południa był jeszcze niedawno zwany przez rządzących tam wojskowych nie tylko “komunistą”, ale “agentem Północy”. W 1973 r. bezpieczniacy chcieli go utopić, siedem lat później sąd wojskowy skazał go na śmierć za rzekome podburzanie studentów. Uratowały mu życie władze USA, pragnące ocalić południowych sojuszników od międzynarodowej kompromitacji. Po upadku dyktatury wojskowej, po wygraniu przez Kim Dae Dunga prezydenckich wyborów raz jeszcze zadeklarował on zakończenie trwającego od 1950 r. stanu wojny między obu Koreami. Jego “Słoneczna Polityka” czyli zbliżenie obu wrogich państw została ostatecznie określona w marcu 1999 r. podczas wystąpienia na Wolnym Uniwersytecie Berlińskim. Zburzyć mur Miejsce było symboliczne, znakomite propagandowo. Przywódca Południa zaoferował Północy nie tylko pomoc żywnościową, ale i modernizację infrastruktury gospodarczej. Zaproponował zakończenie “zimnej wojny” między obu krajami, ich pokojowe zjednoczenie. Bo chociaż Korea w propagandach obu krajów jest “jedna”, to nadal nie ma połączeń pocztowych, telefonicznych, kolejowych, drogowych. Rozdzielone rodziny w wyniku wojny w 1950 roku od pięćdziesięciu lat nie mają szans na jakiekolwiek kontakty. Północni Koreańczycy nie mają żadnych szans na legalny wjazd na południe. Wycieczki Południowców, odwiedzających za ciężkie pieniądze przecudne Góry Diamentowe po północnej stronie linii demarkacyjnej, poruszają się ściśle wyznaczonymi trasami. Przypływają i odpływają drogą morską. Na morzu jeszcze w zeszłym roku doszło do starcia między okrętami Północy i Południa. Jak to się stało, że do spotkania obu przywódców jednak doszło? Pewnie dlatego, że na szczelnej, odgrodzonej od świata licznymi murami Północy pojawiły się rysy. Pierwszym etapem burzenia zimnowojennego muru koreańskiego powinna być “Konfederacja Koryo”. Skupiająca w sobie dwa państwa o różnych systemach gospodarczych i rozwiązaniach ustrojowych. Posiadająca wspólne reprezentacje sportowe, kulturalne, religijne. Wspólną pocztę, przedsiębiorstwa komunikacyjne. Z czasem wspólną politykę zagraniczną. No i, rzecz jasna, przepuszczalną, choć początkowo kontrolowaną, granicę. W pheniańskim cyrku, w dzielnicy Kwanok, oglądamy oprócz brawurowych popisów linoskoczków, ludzi-gum, multiżonglerów, także ideolo-klownady. W pierwszym skeczu dwaj południowokoreańscy żołnierze dołowani są przez kaprala, sługusa amerykańskich imperialistów. Ale szybko sprzymierzają się i dają mu wycisk. W drugim skeczu biedny południowy rybak okazuje się sprytniejszy od okupanta Jankesa. Bo, jak widać, w północnej propagandzie naród koreański jest jeden. Musi jednak przed zjednoczeniem strząsnąć Jankesów i ich południowych sługusów. Jak pchły. Phenian nadaje się symbolicznie na miejsce historycznych zjednoczeniowych rozmów. To z Północy ruszyły wojska Wielkiego Wodza, Kim Ir Sena, wsparte setkami tysięcy chińskich “ochotników”, znakomicie wyszkolonych w zawodowej armii. O czym coraz rzadziej w północnej propagandzie się wspomina. To Phenian został w wyniku koreańskiej wojny (próby sił między blokiem radzieckim a podporządkowanym USA blokiem demokratycznego Zachodu) starty z powierzchni Ziemi. Amerykańskie naloty zmiotły miasto staranniej niż wcześniej Niemcy Warszawę, alianci Drezno, a bomba atomowa Hiroszimę. Piloci wspierający Południe pozostawili w Phenianie jedynie bramę Pothong, aby mieć punkt nawigacyjny do dalszych bombardowań. Dzisiaj Phenian zachwyca monumentalną koreańsko-corbusierowską zabudową centrum i reprezentacyjnych dzielnic. Kolorowymi parkami skomponowanymi z roślin różnych gatunków drzew i krzewów. Reszta miasta to radzieckie bloki z dalekowschodnim, wiejskim nalotem. Miasto regularnych braków energii elektrycznej, sznurów stale stojących, enerdowskich tramwajów, szwendających się tłumów ludzi. Kolejek do centralnej łaźni miejskiej, bo brak prądu to też brak bieżącej wody w blokach. Miasto żyjące
Tagi:
Piotr Gadzinowski