Jeśli ktoś nie brzydzi się pracą, to w Islandii zawsze znajdzie robotę Dariusz Bochra – od 18 lat pracujący w Islandii Dla chleba, panie, dla chleba! Michał Bałucki Przytoczony jako motto cytat pochodzi z doskonale znanego utworu „Góralu, czy ci nie żal” z 1866 r., 14 lat później nowelę „Za chlebem” opublikował Henryk Sienkiewicz. Dziś wyjazdy za granicę w poszukiwaniu pracy i godziwszych zarobków nie są niczym wyjątkowym. Zarabianie poza ojczyzną traktowane jest jako jeden z najważniejszych problemów społecznych. Jak TAM właściwie jest? Dzień dobry, co się musi wydarzyć, żeby młody człowiek podjął życiową decyzję o wyjeździe za granicę? – Góðan daginn. Jestem rodowitym kazimierzakiem, od 28 maja 1973 r. O moim wyjeździe zadecydował przypadek. Byłem absolwentem Technikum Ogrodniczego w Kluczkowicach, kilkanaście kilometrów za Opolem Lubelskim. Miałem 24 lata, ale nie miałem żadnej konkretnej pracy i jedynie pomagałem rodzicom przy gospodarstwie. Trochę dorabiałem na czarno. Znajoma pani zapytała, czy nie chciałbym wyjechać do pracy w Islandii. Skorzystałem. Można mówić o świadomym wyborze? – Boże broń, propozycja padła w momencie, kiedy tutaj nie widziałem przed sobą przyszłości. Było mi naprawdę wszystko jedno, czy wyjeżdżam do Islandii, czy np. do Chin albo Indii… Byłem przeszczęśliwy, że w ogóle mam okazję wyjechać. Chociaż wyruszałem z przekonaniem, że to potrwa najwyżej rok. Bo chciałem zarobić na jakieś auto. Ale do tej pory się go nie dorobiłem i chyba dlatego ciągle tam jestem. Pierwszą miejscowością, w której wylądowałem, było Pingeyri. Zacząłem pracować w fabryce rybnej. Wtedy kupowano ryby ze statków rosyjskich – przyjeżdżały do nas zamrożone. Trzeba było je rozmrozić, przerobić od podstaw do formy fileta, a niemal całą resztę przeznaczano na mączki. Praca fizyczna… – No, tak – innej opcji nie było. Ani wykształcenie, ani nic innego nie predestynowało mnie do tego, żeby szukać innego zajęcia. Islandzką tułaczkę kontynuowałem w Grindavíku, a od prawie 13 lat moim miejscem postoju jest Ólafsvík. Pracuję fizycznie w rybnym markecie, wyłącznie nocami. To o tyle dobre, że dość często jestem zajęty godzinę lub dwie, ale płacą mi za osiem. Jednocześnie dorabiam przy wyładunku ze statków, bo jeśli ktoś nie brzydzi się pracą, to tutaj zawsze znajdzie robotę. Czy Islandia jest rzeczywiście krajem spod znaku ryby? – Tak, przeważają dorsz i łupacz. Ale wbrew pozorom ryby w sklepach nie są wcale takie tanie, bo to – można powiedzieć – ich dobro narodowe. Islandia nie jest w Unii Europejskiej i Islandczycy wcale za tym nie tęsknią, bo zdają sobie sprawę, że to by zniszczyło ich rybołówstwo. Teraz mają swoje tereny, na które nie mogą wpływać obce statki. A gdyby byli w Unii, prawdopodobnie w ciągu roku wytrzebiono by ryby wokół całej Islandii. Początki bywają trudne. Czy tak było także w pana przypadku? – Nie było łatwo, chociażby dlatego, że nie znałem żadnego obcego języka. Dopiero z czasem sam nauczyłem się biegle angielskiego. W tym języku się porozumiewam i tak już pewnie zostanie. Mój młodszy o cztery lata brat Dominik, który także jest w Islandii, posługuje się islandzkim bez najmniejszego problemu. Podobnie jak mój 10-letni syn Maxymilian. Niełatwo było zostawić rodzinę i przyjaciół w kraju. – Z racji tego, że wychowałem się na wsi, bo na przedmieściu Kazimierza – Jeziorszczyźnie, kiedy w Islandii wylądowałem też na wsi, było mi dużo łatwiej niż ludziom pochodzącym z większych miast. Natomiast zostawienie rodziny dla nikogo, myślę, nie jest łatwe. Tym bardziej że w kraju pozostało dwóch młodszych braci, z którymi byłem bardzo związany emocjonalnie. Ale w domu się nie przelewało, kierowały mną wyłącznie potrzeby materialne – nie pojechałem tam, żeby zwiedzać, szczególnie że nie miałem żadnego wyobrażenia o Islandii. No właśnie, jakie były pierwsze wrażenia po przylocie? – Przy wjeździe do miejscowości, w której zamieszkałem – unoszący się wszędzie zapach ryb. Tego się nie da w żaden sposób opowiedzieć, ale ktoś, kto nigdy nie miał z czymś takim do czynienia, może odnieść wrażenie panującego smrodu. A to nieprawda, szybko można się przyzwyczaić, to nic strasznego. Kolejnym szokiem było pierwsze wejście do sklepu i zmierzenie się z tamtejszymi cenami. Człowiek oczywiście wszystko przeliczał na złotówki i najchętniej nie jadłby nic, bo okazało się, że np. bochenek
Tagi:
Maciej Polkowski









