Nie to, kto daje pieniądze, stanowi o jakości organizacji – tylko jak ona je potrafi wydać – Socjologowie mówią, że przez to, jak wielkie jest natężenie nieszczęść w mediach, współcześnie albo rzucamy się w wir pomagania, albo jesteśmy „znużeni dobroczynnością” – bo nasze pojmowanie i nasza moralność są zbyt wątłe, by to udźwignąć. Zgadza się pani? – Tak, o wiele łatwiej jest pomagać akcyjnie. Coś się dzieje – powódź czy zbiórka Orkiestry – i wszyscy chętnie dajemy pieniądze. Czy choćby ostatnia reakcja na tragedię w Biesłanie. W zupełnie niepojęty sposób przerosła oczekiwania i potrzeby – na naszym koncie mamy już ponad 700 tys. zł! Tymczasem w Biesłanie jest już kilkanaście innych organizacji humanitarnych, które mają podobne plany jak Polska Akcja Humanitarna. Zakres pomocy i potrzeb w takiej sytuacji jest dość ograniczony. Jednak jeśli uda nam się zrealizować nasz projekt stworzenia centrum psychologicznego, to ta suma będzie akurat. – Czy wychodzą nam tylko akcje spektakularne i błyskawicznie krótkie? To prawda, że Polacy lubią porywy serca, ale nie pracę krok po kroku? – One wychodzą najlepiej. Podam Pani przykład: kiedy w Bam 26 grudnia było trzęsienie ziemi, przez kilka dni wpłynęło na konto pomocy dla Iranu ponad 200 tys. zł. Dzisiaj w Bam ludzie nadal mieszkają w namiotach. Nie ma kanalizacji, wody. Ich życie jest piekłem, tylko kto z nas dzisiaj o tym pamięta? Zbudowaliśmy tam sierociniec dla dzieci, próbowaliśmy zebrać pieniądze, by go rozbudować i doposażyć, ale efekt jest niewielki. Nikt nie wpłaci dziś na Bam, a sytuacja jest tam nieporównywalnie trudniejsza niż w Biesłanie. – Może po prostu problem jest zbyt daleko? – Tak? Więc spójrzmy na naszą rodzimą akcję Pajacyk. Dziecko musi jeść codziennie, tak jak codziennie każdy z nas, kto ma dostęp do Internetu, może kliknąć na brzuszek pajacyka i nakarmić jedno dziecko. Mamy wiele systematycznych wpłat, ale niestety za mało i do tego – coraz mniej. Ponieważ akcję wspierają głównie osoby indywidualne, w tym roku bardzo się odbiło na niej zmniejszenie kwoty, którą można sobie odpisać od podatku (z 500 do 350 zł). W związku z tym 35% mniej dzieci w Polsce się naje. Coś, co trwa latami, sprawdza się u nas dużo gorzej niż działania na hurra. Oczywiście, że akcje takie jak Jurka Owsiaka są wspaniałe i również dobrze o nas świadczą. Tylko że pomoc, choć może wiele zyskać na jednodniowej fecie, skuteczna jest przede wszystkim, gdy jest długotrwała. – A nie irytują panią takie „pokazówki” jak sprowadzanie dwójki irackich dzieci, operowanych w świetle jupiterów, podczas gdy nie wiadomo ile dzieci tam, w kraju może się nie doczekać pomocy? – Taki przerost formy nad treścią mnie denerwuje, choć z innych powodów. Jeśli robiono tyle hałasu, dlaczego nie mówiono równocześnie o tym, co naprawdę dzieje się w Iraku? To paradoks, że Irak, w który Polska przecież zaangażowała się militarnie, nie otrzymuje żadnej pomocy ze strony polskiego społeczeństwa. Zrealizowaliśmy w Iraku projekty za 2 mln dol. – czyli najwięcej ze wszystkich polskich organizacji – ale po pierwsze, w Polsce nikt o tym nie wie, a po drugie – za pieniądze od międzynarodowych ofiarodawców. Wszelkie apele o pomoc zakończyły się fiaskiem – przez ten cały czas zebraliśmy na ten cel jakieś 100 tys. zł. Dziwię się i rządowi, i Polakom. Polakom – bo jeśli nawet ktoś, tak jak ja, jest przeciwnikiem ingerencji polskiej w Iraku, to nie powinien się godzić, by tę kwestię zostawić ot tak sobie i po prostu pozostać w roli najeźdźcy. Rządowi – bo uważam, że jeśli decyduje się na wysłanie wojska, powinno za tym pójść budowanie społecznego poparcia. Nawiasem mówiąc, w tym roku coś się ruszyło i pieniądze z MSZ będą dawane na pomoc międzynarodową w wyniku konkursu. Ale cóż, atrakcyjniejsze dla mediów są dzieci, szczególnie chore, niż codzienny, szary trud, z którego powstaje dzieło. – Po tym, na kogo wpłacamy, widać nasz światopogląd. Nie obawia się pani, że po Biesłanie Polacy nie zechcą już pomagać Czeczenii? – Tego się bardzo obawialiśmy. Nasza stała misja pomocy w tym kraju ma już