Krążąc wokół roli

Krążąc wokół roli

Chciałabym grać dużo i dobrze, bo jestem maksymalistką. Marzenia jednak są dalekie od rzeczywistości

Rozmowa z Beatą Ścibakówną

– W serialu ”Tygrysy Europy” stworzyła pani ogromnie wiarygodną i zabawną postać luksusowej kobietki ze sfer biznesowych.

– Duża w tym zasługa reżysera, Jerzego Gruzy który zaufał moim komediowym predyspozycjom i obsadził mnie w tej roli.

– Czy Gruza pochwalił panią?

– On rzadko chwali aktorów, ale myślę, że był zadowolony.

– A jak pracowało się z Januszem Rewińskim?

– Granie z panem Januszem to wielka przyjemność, ponieważ wszystko odbywa się bez stresów i bez konfliktów. Pan Janusz (choć przeszliśmy na ty, do końca mówił do mnie: ”Pani Beato”, więc ja też nazywam go ”Panem Januszem”) był zawsze przygotowany, miał niesamowitą inwencję i mnóstwo pomysłów. Zwykle ubarwiał swój tekst, co dodawało koloru nie tylko jego postaci, ale całemu wątkowi Nowaków.

– ”Tygrysy Europy” zapewne przyniosły pani sporą popularność?

– Tak. Ludzie chyba identyfikują mnie z tą rolą, bo czasami, gdy robię zakupy na targu, panie, które doskonale wiedzą, kim jestem, ustępują mi miejsca i mówią: ”Pani prezesowo, pani bez kolejki”. To miłe i choć nie utożsamiam się z Nowakową, odczuwam radość, że zostałam przez widzów zaakceptowana…

– To nie pierwsza komediowa rola w pani karierze?

– Nie. Już na studiach miałam pewnego rodzaju łatwość gry ról komediowych. Lubiłam ten repertuar. Po dyplomie zaangażowałam się do Teatru Powszechnego; prawie od razu zagrałam Klarę w ”Ślubach panieńskich”. Z tą postacią identyfikowałam się całkowicie i żyłam nią przez 50 spektakli.

– Jedni aktorzy wspominają z niechęcią szkołę teatralną, inni uważają, że to najszczęśliwszy okres w ich życiu. A pani?

– Podzielam tę drugą opinię. Miałam wspaniałych kolegów i fantastycznego opiekuna roku, panią profesor Aleksandrę Górską, która jest ostrym pedagogiem i trzymała nas w ryzach Nie opuszczaliśmy zajęć, bo wiedzieliśmy, że sumiennie ucząc się, inwestujemy w siebie. Nie w panią profesor, nie w rodziców, tylko w siebie. Oczywiście, odbywały się bankiety i życie studenckie kwitło, ale na pierwszym miejscu była nauka.

– Jak pani ocenia te siedem lat od dyplomu?

– Pani jest okrutna, przypominając, że już tak dawno skończyłam studia. Ale choć nie jestem – na razie przynajmniej – z tych kobiet, które ukrywają swój wiek, chowając się przed datami, myślę, że jeszcze za wcześnie, aby robić podsumowania. Zagrałam trochę ról w teatrze, kilka w telewizji i filmie. Zawsze jednak chciałoby się czegoś więcej, to normalne, ale mój mąż mówi: ”Nie narzekaj, bo są tacy, którzy i tego nie mają”. Więc nie narzekam i cierpliwie oczekuję nowych propozycji.

– W jakich rolach chciałaby pani być w przyszłości obsadzana?

– O przyszłości w tym zawodzie trudno mówić. Wszystko zależy od materiału, jaki się dostaje do pracy i od reżysera. Chciałabym grać dużo i dobrze, bo jestem maksymalistką. Marzenia jednak są dalekie od rzeczywistości.

– Co decyduje o sukcesie młodej aktorki: charakter, szczęście, siła przebicia…?

– Wszystko razem. W moim życiu zawodowym mnóstwo było przypadków, czy raczej szczęśliwych zbiegów okoliczności. Na przykład: w imieniu szkoły wręczałam panu Holoubkowi kwiaty na jego jubileuszu. Miałam na sobie zieloną, rzucającą się w oczy spódniczkę. Pan Holoubek zapamiętał tę spódniczkę i potem obsadził mnie w ”Stasiu”. To była moja pierwsza rola telewizyjna. Później zaproponował mi wspaniałą rolę Nataszy w ”Na dnie”. Kolejny przypadek sprawił, że zagrałam Żanetę w ”Wilkach w nocy”. Inna aktorka miała ją zagrać, ale w trakcie prób stwierdziła, że jest już zbyt dojrzała i zrezygnowała. Zagrałam ja. Inny przykład: bez przekonania poszłam na zdjęcia próbne do serialu ”Radio Romans”, a już następnego dnia była decyzja, ze wygrałam casting. Albo to, co się wydarzyło jeszcze w szkole teatralnej… Miałam wielkie szczęście, bo będąc na trzecim roku, zostałam wybrana przez Jana Englerta do roli Zosi w ”Panu Tadeuszu” i potem grałam w tym spektaklu przez siedem lat, w sumie 350 razy, nie tylko w Polsce. To było najważniejsze wydarzenie zawodowe w moim życiu, ale również zupełnie przypadkowe. Z obsady odeszła Kasia Figura i reżyser Jan Englert musiał zrobić zastępstwo. To, że właśnie ja dostałam tę rolę, było kompletnym zbiegiem okoliczności.

– ”Pan Tadeusz” zaowocował miłością, a potem małżeństwem…

– Początkowo absolutnie tego nic przeczuwałam. Lubiłam Janka jako profesora. Był kontaktowy, miał autorytet… Minęło chyba półtora roku wspólnego grania w ”Panu Tadeuszu”, zanim coś się zaczęło. W międzyczasie skończyłam szkolę, miałam etat w teatrze, dużo grałam.

– Uczucie zrodziło się w dramatycznych okolicznościach?

– Tak. Podczas jednej z naszych zamorskich podróży z ”Panem Tadeuszem” topiłam się i Janek mnie uratował. Podobno ujęło go to, że mimo ewidentnego niebezpieczeństwa nie histeryzowałam, tylko z olimpijskim spokojem prosiłam: ”Panie profesorze, niech mnie pan ratuje, niech mnie pan mocno trzyma”.

– Mówi pani, że początkowo dużo pani grała. A potem?… Czy mąż pomagał pani ustawiać się zawodowo?

-Wręcz przeciwnie. Kiedy reżyserował ”Kordiana”, prosiłam, aby obsadził mnie w roli Laury, o której marzyłam. Nic z tego. Mówił: ”Nie chcę, abyś była postrzegana jako aktorka Englerta”. Owszem, grywałam i grywam w sztukach reżyserowanych przez męża, ale przeważnie malutkie epizody. Tak to wygląda.

– Lubi pani pracować pod batutą mistrza Jana Englerta?

– Właśnie ”pod batutą Jana Englerta”, a nie mojego męża! Podobnie jak w życiu, gdzie nie ma między nami relacji mistrz-studentka, w pracy nie ma układu mąż-żona. To asystentki robią Jankowi herbatę i przynoszą na plan kawę. Wiedzą nawet, ile słodzi. Ja skupiam się tylko na tym, co mam zagrać. Czy lubię z nim pracować? Bardzo. Myślę zresztą, że nie tylko ja, koledzy również, bo Janek, sam będąc aktorem, doskonale potrafi ustawić rolę i pokazać, jak powinno być. To otwiera klapki wyobraźni aktora, który od razu wchodzi na właściwe tory. Aktorzy reżyserowani przez niego osiągają świetne efekty.

– Czy przyjmując propozycję roli, radzi się pani męża?

– Bynajmniej. Nie radzę, się czy rolę przyjąć, ani jak nad nią pracować. W zawodzie jestem Ścibakówna i sama decyduję o sobie. Małżeństwem jesteśmy w domu.

– Ideał aktorki?

– Aleksandra Śląska. Uczyła mnie w szkole teatralnej. Zawsze patrzyłam na nią z podziwem. Miała nieprawdopodobną osobowość. Proszę sobie wyobrazić, że gdy szła przez korytarz w szkole, wszyscy stawaliśmy pod ścianą, robiąc szpaler… Ona pierwsza wchodziła do sali, my za nią… Przełamywała na pół papierosa, połówkę wyrzucała, drugą paliła… Była w niej magia. Jej wspaniałe role, na szczęście, zostały zapisane i istnieją. To mój wzór. Taką aktorką chciałabym być.

– Co panią fascynuje w aktorstwie?

– Rozmawiamy w bufecie teatralnym podczas spektaklu ”Kartoteki”. Mam na sobie czarną sukienkę i czarny kapelusz, bo gram wdowę. Z kolei grając Goneryl w ”Lirze”, mogę być osobą złą, która zdradza… Ktoś powiedział, że aktorstwo jest rodzajem psychoanalizy. To prawda. Wcielając się w różne postaci, odkrywam w sobie rzeczy zaskakujące, nieznane… W ”Damie Kameliowej” miałam zrobić potworną awanturę Jankowi Fryczowi . Próbowałam i próbowałam, ale nie mogłam znaleźć w sobie prawdy. Wreszcie reżyser, Jerzy Antczak, wziął mnie na bok i zdrowo opieprzył. Tak się wkurzyłam, ”że natychmiast zagrałam prawdziwie. A Jurek powiedział: ”Przepraszam cię, Beatko, ale to jest mój sposób na aktorów”. Reżyser uruchomił we mnie emocje, które spowodowały, że potrafiłam zagrać to, czego nigdy prawdopodobnie nie umiałabym zrobić w życiu. W aktorstwie najbardziej chyba fascynujące jest wchodzenie w fikcyjny świat.

– Ryzyko uprawiania zawodu, w którym tak zwana koniunktura może się w każdej chwili skończyć, jest duże…

– Każdy zawód artystyczny niesie pewne ryzyko. Aktorstwo może nieco większe niż inne. No, ale cóż! To taki zawód… Ma się swoje pięć minut, a potem się czeka dziesięć minut na to, aby mieć swoje pół minuty.

– Czego spodziewa się pani w tym roku?

– Kontynuacji ”Tygrysów Europy”. Odpukuję! Czekam też z niecierpliwością na emisję serialu reżyserowanego przez Macieja Wojtyszkę ”Miasteczko”, gdzie gram zupełnie inną rolę niż w ”Tygrysach”. I najważniejsze ~ przygotowuję się do teatralnej premiery ”Szkoły żon” Moliera w reż. Jana Englerta. który równocześnie gra Arnolfa.

 

– Jaka atmosfera panuje w domu, gdy zbliża się dzień premiery?

– Janek nie śpi po nocach, chudnie. Natomiast nie wyżywa się, nie krzyczy, emocje tłumi w sobie. Z kolei ja na dwa tygodnie przed premierą nie wiem, jak się nazywam, nie potrafię skupić się na błahych rzeczach i np. przeczytać gazety. Cały czas myślami „krążę” wokół roli.

– Ma pani momenty, że chciałaby pani zmienić zawód?

– O, nie! Ten zawód potrafi być okrutny, ale jak się połknie bakcyla, trudno się z tego wyzwolić. Niektórzy może potrafią. Ja nie.

– Czy Beata Ścibakówna piękna, utalentowana aktorka, w dodatku u boku fantastycznego mężczyzny, czuje się kobietą szczęśliwą?

– Tak! Jestem szczęśliwa, mam udane małżeństwo, uprawiam zawód. który przynosi mi satysfakcję, pewna popularność i zaplecze finansowe, podróżuje po świecie i spotykam ciekawych ludzi.

– Co najbardziej ceni pani w mężu?

– Poczucie bezpieczeństwa, jakie mi stwarza. Wiem, że nic złego nie może mnie spotkać ani prywatnie, ani zawodowo. Przy nim czuję się bardzo bezpieczna. I czuję się kobietą.

– Aktor, reżyser, pedagog, mężczyzna… W której roli Jan Englert podoba się pani najbardziej?

– We wszystkich. Cztery w jednym.

 

Wydanie: 07/2000, 2000

Kategorie: Wywiady

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy