Kredytywizm

Dawno bym rzucił mą niewolniczą robotę, skarży się znajomy pracownik dużej firmy korporacyjnej, ale… Tu zaciąga się papierosem głęboko. …Ale zaciągnąłem kredyt. Mieszkaniowy. Bez tej idiotycznej, ale dobrze płatnej pracy zębami musiałbym ściany gryźć. Na ile lat ten kredyt? Korzystny, słyszę, ale na 30 lat.
Może bym i zagłosował za samorozwiązaniem Sejmu, deklaruje się kolega z zakładu pracy na Wiejskiej, ale zaciągnąłem kredyt. Na ile lat? – podpytuję. Nie nagrywasz
– słyszę coraz częstsze pytanie padające podczas prywatnych rozmów na Wiejskiej. Na 15 lat, ale wiesz, tutaj każdy rok daje spłatę pięcioletnią. Zresztą gdybym tu nie był, nie dostałbym tak preferencyjnego kredytu. Mandat, odpowiednio użyty, otwiera bankowe skarbce. Kiedy zostanę byłym, przestaną mnie szanować. Poza tym z mandatem mam możliwości dodatkowych zarobków, chociaż po aferze Leppera teraz każdy boi się do posła podejść.
Koalicja rządząca na kredycie się opiera, można skwitować powyższe wyznanie. Nie tylko na stabilizujących trwanie Sejmu kredytach pobranych przez posłów. Premier Kaczyński od roku żyje politycznie na kredyt swych wyborców. Obiecywał budowę 3 mln mieszkań. Te budowane to efekt jeszcze tanich, ale zniewalających kredytów hipotecznych. Strach pomyśleć, co będzie, kiedy zmieni się koniunktura, wzrosną stopy procentowe. Za to naprawdę tanich, obiecanych, dających kredyt zaufania PiS mieszkań długo nie będzie. Jak mogą powstać, skoro aktualny minister budownictwa idzie na rolnictwo, a jego miejsce zajmie pani minister do spraw środowiska, przyjaznego dla prezydenta Kaczyńskiego w jego kancelarii. Poza tym trzeba mnożyć stadiony, których budowę znów blokują zmiany w Ministerstwie Sportu, autostrady i drogi szybkiego ruchu. Rok temu premier Kaczyński uroczyście otwierał świeżo ukończony odcinek autostrady. Przypisał sobie sukces na kredyt, bo otwarciem jedynie zakończył dzieło poprzedniej ekipy. Czy dożyjemy dnia, kiedy premier otworzy autostradę wybudowaną za czasów jego rządów?
Prezydent Kaczyński zasłynął w Warszawie swą niechęcią do inwestycji. Żadnego mostu nie wybudował ani nawet nie zaczął. Nie opasał miasta niezbędną obwodnicą. Kiedy już został prezydentem RP, grono jego współpracowników wyjawiło, że cała ta stołeczna prezydentura to był jeden wielki kredyt. Zaufania wyborców. Ponieważ prezydent Lech Aleksander miał wygrać na walce z korupcją, a ta zwykle pojawia się w czasie dużych miejskich inwestycji, stratedzy od wygrywania wyborów pilnowali, aby jakakolwiek korupcjogenna sytuacja w stolicy nie powstała. Mamy zatem miasto biedne w infrastrukturę, ale uczciwe. Mamy prezydenta kraju bez kwalifikacji, ale umiejętnie wyłudzającego pięcioletni kredyt zaufania. Ciekawe, czy następnym razem społeczeństwo też tak łatwo kolejnemu kandydatowi pięciolatkę podżyruje?
Dobrze, że oni tego Sejmu nie rozwiążą, słyszę z ust posła Platformy Obywatelskiej. Oczywiście będą gardłować za samorozwiązaniem, ale lepiej niech jeszcze sobie porządzą. Niech dowiodą, że nie są w stanie spłacić zaciągniętego kredytu. Nasze obecne zdolności kredytowe nie dają gwarancji zaufania wzięcia całej puli: premiera i prezydenta. Ulgę też słyszę na lewicy. Co prawda bojowo złożyliśmy wniosek o samorozwiązanie, ale jako LiD nie przedstawiliśmy społeczeństwu nawet wniosku o przyznanie kolejnego kredytu politycznego. Niech oni wyczerpują kredyt polityczny. Musimy mieć jeszcze czas na przedstawienie naszych zdolności kredytobiorczych. Mają Kaczory władzę pewną jak w banku.

Wydanie: 2007, 29/2007

Kategorie: Blog

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy