Królowa seriali

Królowa seriali

Filmówkę skończyłam sześć lat temu i natychmiast wpadłam w sieć propozycji komercyjnych. Z takiego jestem pokolenia

Agnieszka Dygant (ur. w 1973 r.) – aktorka, absolwentka łódzkiej Filmówki, znana głównie z popularnych seriali telewizyjnych „Na dobre i na złe”, „Fala zbrodni” i „Niania”. W czasach liceum była wokalistką punkowego zespołu Dekolt. Po studiach zdobyła II nagrodę na XIX Przeglądzie Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu za wykonanie, wraz z zespołem Macieja Pawłowskiego, piosenki Agnieszki Osieckiej „Sing Sing”. Zadebiutowała w „Farbie” Michała Rosy, zagrała też m.in. w „Egoistach” Mariusza Trelińskiego, „Wiedźminie” Marka Brodzkiego, „Jak to się robi z dziewczynami” Przemysława Angermana i „Tylko mnie kochaj” Ryszarda Zatorskiego. Żona aktora Marcina Władyniaka.

– Dobrze się pani czuje w polskim show-biznesie?
– Myślę, że się w nim odnajduję.
– Podoba się on pani?
– Kiedy pracuję z profesjonalistami, ciekawymi reżyserami, jak najbardziej. Ale oczywiście bywają i mniej zabawne sytuacje. Jak wszędzie.
– No dobrze, ale jaki on właściwie jest, ten nasz show-biznes: jeszcze prowincjonalny, czy już bardziej hollywoodzki?
– Nie wiem, nigdy nie byłam w Hollywood, ale wiem, jak było u nas jeszcze cztery, pięć lat temu i co opowiadają moi starsi koledzy. Myślę, że polski show-biznes zmienia się na lepsze, choć nie można zapominać, że w ciągu ostatnich 15 lat wszystko wywróciło się do góry nogami. Dziś realizuje się inną literaturę niż kiedyś, inne jest tempo pracy, zmieniły się oczekiwania widzów, inne są stawki. Daniel Olbrychski, z którym miałam okazję pracować, opowiadał mi, że za rolę Kmicica w „Potopie”, nad którą pracował dwa lata, dostał równowartość małego fiata. Z drugiej strony miał okazję pracować z twórcami tej miary co Andrzej Wajda, Krzysztof Zanussi czy Jerzy Hoffman. A to nieco inne doświadczenie niż gra w popularnych serialach.
– Sugeruje pani, że bardziej wartościowe?
– To dwie zupełnie różne jakości. Ale czasy są inne, wszystko jest inne. Dziś popularny serial telewizyjny realizuje się inaczej niż na przykład „Noce i dnie”, które robiło się jak fabułę, dłużej, spokojniej. Dziś są telefony komórkowe, ściąga się ludzi na zdjęcia, po trzech godzinach całe towarzystwo rozjeżdża się do innych zajęć, by za kilka dni znów się spotkać na planie jakiegoś serialu. Żyjemy w ogromnym pośpiechu.
– Nie ma pani czasem wrażenia, że właśnie taki pośpiech popycha nas w ramiona jakiejś bzdury? Że po drodze coś gubimy?
– W jakim sensie?
– W takim choćby, że atrakcyjne coraz częściej staje się to, co dawniej uchodziło za kicz, a tego, co uchodziło za wartościowe, jest jakby coraz mniej.
– Jest w tym sporo prawdy. Scenariusze rzeczywiście są coraz bardziej powierzchowne i infantylne. Ale to, o czym pan mówi, nie jest wyłącznie związane z show-biznesem. Bo nie można mówić o show-biznesie, wyjąwszy go z dzisiejszego świata. Bo to świat biegnie w kierunku bzdury, a wraz z nim wszystko inne. Spłaszczają się kontakty międzyludzkie, gubią wartości, jest mniejsze zapotrzebowanie na dobrą literaturę, tzw. kultura wysoka wypierana jest przez popkulturę.
– Powiedziała pani, że jednak się w tym wszystkim odnajduje. To nie za mało dla pani?
– Wie pan, łódzką Filmówkę skończyłam sześć lat temu i niemal natychmiast wpadłam w sieć propozycji komercyjnych. Z takiego jestem pokolenia. Chcieliśmy się temu na początku opierać, ocenialiśmy to negatywnie, no ale to była trochę taka walka z wiatrakami. Rzeczywistość była taka, a nie inna. Oczywiście część moich kolegów ucieka przed działalnością komercyjną, pracuje w teatrach, ja też czasami pojawiam się na scenie. Ale generalnie moje życie ułożyło się inaczej. Choć mam nadzieję, że nie wszystko jeszcze stracone (śmiech).
– Ale ma pani świadomość, że jest jedną z najciekawszych i najbardziej utalentowanych aktorek swojego pokolenia?
– Bardzo pan miły.
– Tylko że, moim zdaniem, w „Na dobre i na złe”, „Fali zbrodni” i „Niani” nie ma pani szansy w pełni rozwinąć swojego aktorskiego talentu, mimo że gra tam pani trzy całkowicie różne postacie i każdą zupełnie inaczej.
– Ale to nie znaczy, że jestem pasywna i nie szukam nowych wyzwań…
– Chodzi mi o to, że to pani zwraca uwagę, a nie seriale, w których pani gra. To pani w nich błyszczy, a nie one. To znacząca wartość, coraz rzadsza wśród aktorów młodego pokolenia.
– Ech… Gdyby tak wszyscy dobrze o mnie myśleli, jak pan (śmiech). A tak poważnie. To, że gram w tych serialach, nie oznacza, że gram we wszystkim, co popadnie. Zawsze wybierałam role, które mi się wydawały po prostu ciekawe do zagrania. Można oczywiście zastanawiać się, czy jakaś propozycja jest mniej lub bardziej artystyczna. Natomiast z mojego punktu widzenia propozycja artystyczna to taka, przy której odbywają się próby… Jest czas na rzetelną i uważną robotę.
– W ten sposób ucieka pani od swoich marzeń…
– Nie mam jakiegoś szczególnego poczucia kompromisu. Co nie znaczy, że nie marzę o spotkaniu z reżyserem na miarę Wajdy czy Polańskiego. W czym zresztą nie jestem specjalnie oryginalna. Nie uciekam od marzeń. Raczej wierzę w swój upór i konsekwencję.
– A w znajomości bankietowe, przyjaźnie środowiskowe, zasadę „ręka rękę myje”?
– Ja bym tej sytuacji nie przeceniała. Nie wierzę, że ktoś włożył ładną sukienkę, poszedł na bankiet i dostał rolę. A jeśli dostał, to rolę na miarę ładnej sukienki. To mit. Zarówno producenci, jak i reżyserzy, podejmując decyzję o obsadzie, szukają osoby, która udźwignie powierzone jej zadanie. Jest duża presja i wszyscy za bardzo boją się o swoją skórę… Dlatego wszystkim zależy na dobrym produkcie, a nie złym. Pewnych rzeczy nie da się oszukać, a na pewno nie wciskaniem kogoś młotkiem na siłę do obsady. A jeśli ktoś ma koneksje wynikające na przykład z nazwiska, a jest przy okazji bardzo zdolny, to ja osobiście nie mam nic przeciwko temu.
– Jeśli mówimy o polskim show-biznesie, to ciekaw jestem, czy drzemie w pani potrzeba zabierania głosu w sprawach społecznych? Gwiazdy na Zachodzie nie uciekają od takich sytuacji, chętnie włączają się w jakieś akcje, krytykę jakiegoś polityka, obronę praw mniejszości.
– Szczerze mówiąc, nie odczuwam takiej pokusy. Gwiazda, która zabiera głos w tego typu sprawach, naraża się na medialne zaistnienie w jakimś określonym kontekście. Natychmiast dostaje łatę, która zostaje na bardzo długo.
– Wśród starszego pokolenia aktorów panuje jednak przekonanie, że ten zawód to posłannictwo, że kreacja musi czemuś służyć, choćby kontestacji…
– Moim zdaniem, dzisiaj w Polsce nie ma klimatu na kolejnego „Człowieka z marmuru”. Co oczywiście nie znaczy, że nie mówi się w filmie czy teatrze o rzeczach ważnych. Ale ja nie grałam do tej pory takich ról, w których mogłabym wyrazić jakieś swoje wewnętrzne przekonania, coś zamanifestować, odnieść się mocno do rzeczywistości.
– Jednak seriale, w których pani gra, kształtują postawy ludzi, wpływają na ich obyczajowość, język, styl bycia. Ludzie często patrzą na serialowych bohaterów jak w obraz. W tym sensie mówi się o zgubnym wpływie popkultury na społeczeństwo, o spłaszczaniu gustów. Nie odczuwa pani dyskomfortu?
– Mam nadzieję, że do tej pory nikogo nie zdemoralizowałam (śmiech). A mówiąc poważnie, wydaje mi się, że to działa w obie strony. Współczesny serial jest inspirowany życiem, w pewnym sensie jest odzwierciedleniem postaw społecznych. Widzowie często odnajdują tam samych siebie.
– W takim razie trudno mówić o walorach edukacyjnych takich seriali. Powiedziałbym nawet, że są takie zjawiska telewizyjne, które po prostu ogłupiają.
– Zgadzam się z panem, jest wiele takich zjawisk, ale nie można generalizować. Oczywiście, że widziałam w telewizji programy, które poraziły mnie swoją marnością i jakąś niefrasobliwością ludzi, którzy je realizują. Natomiast skłamałabym, mówiąc, że uważam seriale, w których gram, za jakoś szczególnie szkodliwe społecznie.
– Jako była wokalistka zespołu punkowego ma pewnie pani w sobie spore pokłady buntu?
– Ach, wspomina pan „bardzo stare” czasy. Ale ten mój młodzieńczy punkowy epizod nie miał jakichś głębokich podstaw ideowych. Po prostu jako nastolatka wszystkim szybko się nudziłam. Szukałam nowych wyzwań, nowych sposobów ekspresji, nowych ludzi. Ten mój bunt był inny od tego, jaki prezentowali ludzie, którzy wpinali sobie oporniki w wyciągnięte swetry. Trochę byłoby śmieszne, gdybym ubierała się teraz w szaty jakiejś kombatantki.
– A w szaty feministki by się pani ubrała? Feminizm jest dziś na fali.
– Jako osoba o punkowym rodowodzie z zasady unikam wszystkiego, co jest na fali (śmiech). A poważnie, jeśli rozumieć feminizm jako równouprawnienie, to tak, jestem feministką. Na pewno jednak nie uważam swojej płci za lepszą, szlachetniejszą czy wrażliwszą. W swoim życiu nie spotkałam mężczyzn, którzy daliby mi powód do takiego myślenia. Nie mam też potrzeby organizowania manifestacji ulicznych. Zresztą, kto wie, być może kiedyś to się zmieni… Czytałam niedawno biografię Audrey Hepburn i doszłam do wniosku, że takie sprawy przychodzą z czasem, zależą od sumy doświadczeń, od własnych potrzeb, stanu ducha.
– Lubi się pani bać?
– Lubię.
– I dlatego wystąpi pani w pełnometrażowym horrorze, jaki realizuje Patrick Yoka, scenarzysta „Fali zbrodni”?
– Urzekł mnie scenariusz tego filmu, bo poza tym, że jest mroczny i demoniczny, znalazłam w nim interesujące wątki psychologiczne. Ucięte głowy i lejąca się zewsząd krew mało mnie interesują. Ta rola jest dla mnie wyzwaniem i całkowicie nowym doświadczeniem aktorskim.
– A jak pani daje radę: trzy seriale jednocześnie, teraz film, po drodze pewnie jeszcze coś?
– To nie jest wcale trudne. W przypadku „Niani” 15 odcinków kręci się 30 dni i to wystarcza na kilka miesięcy. Następną transzę będziemy realizować późną jesienią. W przerwie wakacyjnej od „Na dobre i na złe” kręciłam serial „Fala zbrodni”. Myślę, że w listopadzie dokończymy z Patrickiem projekt fabularny.
– Po co pani jest aktorką?
– Po to, by spełniać swoje marzenia.
– Swoje?
– Tak. To było moje dziecięce marzenie.
– Czyli co, jest pani szczęśliwa, zadowolona z siebie, na swoim miejscu…
– Pan mnie prowokuje, bo tak naprawdę wcale nie jest tak różowo, jakby mogło się wydawać. Ale nie jestem osobą, która lubi narzekać. Zresztą byłoby nie w porządku, gdybym nagle zaczęła narzekać. W końcu jestem beneficjentką czasów, w których żyję. Jakiekolwiek by one były.

Wydanie: 2006, 35/2006

Kategorie: Kultura

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy