Bez dodatkowych środków cały program gospodarczy rządu będzie tylko i wyłącznie zbiorem haseł W exposé sejmowym premier Leszek Miller mówił o katastrofalnej sytuacji gospodarczej Polski, a zwłaszcza o czterokrotnym spadku tempa wzrostu produktu krajowego brutto, drastycznej obniżce nakładów inwestycyjnych, ponad trzymilionowej liczbie bezrobotnych, zerowej rentowności przedsiębiorstw, bałaganie i marnotrawstwie, powszechnej biedzie oraz o wielu innych patologiach. Można z tego wyciągnąć wniosek, iż gospodarka znalazła się w głębokim kryzysie, choć nie ma jeszcze bezwzględnego spadku PKB. Wyrazem tego jest deficyt budżetu państwa. Jarosław Bauc – jeden z ostatnich ministrów finansów poprzedniego rządu – ocenił przewidywany na 2002 r. deficyt na ponad 80 mld zł. W 2001 r. deficyt budżetu państwa stanowił 3,4% produktu krajowego brutto, wliczając dochody z prywatyzacji do przychodów budżetu państwa (tak postępowano do 1977 r. włącznie), bądź 4,8% PKB, jeśliby dochody z prywatyzacji potraktować wyłącznie jako źródło finansowania deficytu budżetu państwa (tak liczy się od 1998 r.). Wyższy był nieco deficyt sektora finansów publicznych, wynoszący według pierwszej formuły 4,5% PKB, zaś według drugiej – 5,9% PKB. Metoda mierzenia skali kryzysu gospodarczego wielkością deficytu budżetowego wzbudza znaczne kontrowersje wśród ekonomistów. W praktyce szeregu krajów udział tego deficytu w produkcie krajowym brutto dalece przekracza trzyprocentową granicę ustaloną przez traktat z Maastricht dla krajów UE. W okresie zjednoczenia Niemiec deficyt budżetowy tego kraju sięgał 5%-6% PKB, także w Danii przez szereg lat kształtował się on w granicach 6%-7%; podobnie było w Japonii i innych krajach. Również UE w nadzwyczajnych okolicznościach odstępuje od trzyprocentowej granicy. Ocena stopnia szkodliwości tego deficytu zależy ponadto od doktryny wyznawanej przez ekonomistów i polityków: monetaryści są zadowoleni, gdy saldo budżetowe jest dodatnie, dla zwolenników postkeynesizmu kilkuprocentowy deficyt budżetowy państwa nie ma większego znaczenia, liczą się bowiem inne parametry rozwoju gospodarczego (tempo wzrostu PKB, stopa bezrobocia, skala zróżnicowania dochodów itp.). Obiektywnie oceniając, narastanie deficytu budżetu państwa, a zwłaszcza deficytu finansów publicznych, nigdy nie jest powodem do dumy, lecz sygnałem, że więcej wydajemy, niż otrzymujemy. Czasem zdarza się jednak, że wpływają na to zobowiązania zaciągnięte przez państwo na cele rozwojowe – wtedy po pewnym czasie tempo wzrostu PKB ulega przyspieszeniu, a w konsekwencji udział deficytu w PKB zmniejsza się zauważalnie. Gorzej, gdy przyczyną jest wzrost konsumpcji finansowany z budżetu. Jaka terapia? Wybór właściwej terapii nie jest możliwy bez jednoznacznej diagnozy; w tym przypadku chodzi o odpowiedź na pytanie, co jest przyczyną szybkiego wzrostu udziału ujemnego salda budżetu państwa w produkcie krajowym brutto. W tym punkcie niemal wszyscy są zgodni, wskazując na malejące tempo rozwoju gospodarczego. Jeszcze w 2000 r., gdy tempo wzrostu PKB było czterokrotnie wyższe (4%) niż w 2001 r. (1%), saldo budżetu państwa liczone według pierwszej formuły stanowiło +1,7% PKB, a według drugiej -2,2%, zaś saldo finansów publicznych odpowiednio +0,4% i -3,5%; rezultaty były zatem więcej niż dobre. Niestety, w 2001 r. dynamika wzrostu PKB drastycznie zmalała. Pojawiło się w związku z tym pytanie, co na to wpłynęło. Tu nie ma już zgodności. Zwolennicy doktryny monetarnej – a to oni decydują dziś w Polsce o polityce gospodarczej, a także kształtują ton propagandy we wszystkich środkach masowego przekazu – głównego winowajcy dopatrują się w deficycie finansów publicznych: ich zdaniem jest on zbyt duży, powodując nierównowagę salda obrotów bieżących z zagranicą i rodząc tendencje inflacyjne w gospodarce. Podstawową przyczynę nierównowagi bilansu finansów publicznych widzą oni w nadmiernych wydatkach, zwłaszcza socjalnych, stąd proponują radykalne ich zmniejszenie. Pogląd ten wyznaje Rada Polityki Pieniężnej, broniąc się, jak tylko może, przed naciskami na obniżkę nominalnych stóp procentowych; jej zdaniem, stopy te są na miarę deficytu finansów publicznych – jeżeli rządowi uda się ten deficyt zmniejszyć, Rada obniży odpowiednio stopy. W innym przypadku popyt, zwłaszcza konsumpcyjny, mógłby wzrosnąć za bardzo, a w rezultacie wzrosłaby inflacja. Walkę z inflacją RPP uznaje za cel numer jeden i nie obchodzi jej, co dzieje się na innych odcinkach w gospodarce
Tagi:
Paweł Bożyk









