Licz się pan ze słowami!

Kiedyż to po raz ostatni słyszałem to popularne ongiś ostrzeżenie?
Chyba w młodości, a więc w czasach już dzisiaj zamierzchłych. Dziś nawoływanie, aby liczyć się ze słowami, brzmi jak głos wołającego na puszczy.
Nie idzie mi też wcale o to, że język nasz schamiał i najgorsze słowa stały się udziałem mowy potocznej, którą posiłkują się nawet damy; zostawmy te zmartwienia purystom. Chodzi mi o to, że ostatnimi zwłaszcza czasy, a więc w momencie zamieszania politycznego, nieliczenie się ze słowami i ich właściwym sensem przybiera charakter swoistego szantażu, co znakomicie utrudnia zrozumienie tego, co dzieje się dookoła nas naprawdę.

Co gorsza, owo szantażowe użycie słów i zwrotów praktykowane jest nie tylko przez polityków i dziennikarskich skrybów, ale także przez osoby poważne, których żadną miarą nie można podejrzewać, że mają jakiekolwiek trudności z językiem polskim. Tak więc na przykład w dniu, kiedy rozpadła się koalicja AWS-UW, czytam komentarz pióra tak znakomitego jak Adam Michnik (“GW”, 7.06. br.), w którym autor pisze, że “prawdziwym powodem tego rozwodu jest utrata możliwości realizacji polityki zgodnej z interesem państwa. O ile jeszcze w rządzie udawało się dla tej polityki znaleźć większość, o tyle w parlamencie – nie. Część posłów AWS wolała głosować wspólnie z SLD i PSL przeciw propozycjom rządu”.
Otóż jest szczerą prawdą, że AWS nie był w stanie zapewnić dyscypliny swoich posłów w popieraniu propozycji rządowych, można się za to na koalicjanta gniewać, ale, przepraszam, skąd ta pewność, że uniemożliwiało to politykę “zgodną z interesem państwa”? Skąd ta pewność, że “interes państwa” to jest właśnie to, co proponowała nam Unia Wolności, a przeciwko czemu głosowało SLD i PSL?
Jest w tym sformułowaniu oczywisty szantaż, uprawiany, niestety, dość uparcie, na zasadzie reguły, że każde kłamstwo powtórzone tysiąc razy staje się prawdą. Takim właśnie kłamstwem – albo łagodniej: tezą nie do końca dowiedzioną – jest więc wmawiane nam przekonanie, że “interes państwa”, podważany paskudnie przez opozycję, leży wyłącznie w jednych, a mianowicie unijnych rękach. A przecież to właśnie stara się nam powiedzieć Michnik.
Nie piszę tego, broń Boże, po to, aby bronić Krzaklewskiego, którego Michnik w swoim komentarzu oskarża o upadek koalicji, ma w tym pewnie rację, ale nie o to mi chodzi. Chodzi właśnie o nieliczenie się ze słowami, które oznacza również nieliczenie się z rzeczywistością.
Parę dni wcześniej w tej samej “Gazecie Wyborczej” czytam bowiem “stronniczy przegląd prasy” p. Andrzeja Zagozdy, całkiem sensownego publicysty, który pastwi się bezlitośnie nad kilkoma naraz tekstami z miesięcznika “Dziś”, które w sumie kwestionują jedność interesu państwa z interesem rządzącej nami dotąd Unii. Według “Dziś” więc, jak cytuje p. Zagozda, “nadciąga socjalna katastrofa; że nikt rozsądny nie może zaprzeczyć, że w szerokim obszarze spraw decydujących o socjalnym bezpieczeństwie mamy do czynienia z drastycznym regresem w porównaniu z PRL, a nawet okresem międzywojennym”. A także, ciągle według “Dziś”, “polityka postsolidarnościowych rządów doprowadziła do utraty wschodnich rynków zbytu”. Wreszcie w innej publikacji “Dziś” pisze, że pociągi u nas są straszliwie brudne, los emerytów żałosny, zaś “urzędnicy i dygnitarze Unii Europejskiej zachwycają się naszym rozwojem nadzwyczajnym, bo widzą tylko potiomkinowskie wioski”.
“Co za straszny kraj! – kwituje to ironicznie p. Zagozda. – Rozumiem: żyjemy w straszliwym czasie, gorszym niż zabory i hitlerowska okupacja”.
Bardzo to dowcipne, ale czy nie zatrąca lekkim szantażem? Takim choćby, wobec którego nie wolno się na serio zastanawiać, czy rzeczywiście poziom bezpieczeństwa socjalnego nie jest obecnie niższy niż w PRL (a gołym okiem widać, że jest!), czy rzeczywiście za rządów postsolidarności utraciliśmy wschodnie rynki zbytu (a utraciliśmy!) i czy wreszcie naprawdę nie pokazujemy na zewnątrz potiomkinowskich wiosek zamiast prawdziwego oblicza kraju. Według p. Zagozdy jednak, jeśli się nad tym zastanowimy, jak czyni to właśnie “Dziś”, to znaczy, że żyjemy gorzej niż pod hitlerowską okupacją – a przecież to nonsens.
Istnieją u nas zwroty-topory i zwroty-aksjomaty.
Zwrotem-toporem, który ma ucinać wszelką dyskusję, jest nie tylko hitlerowska okupacja, ale znacznie częściej cytowana Białoruś. Jeśli komukolwiek nie podoba się styl reform Balcerowicza, jego metody prywatyzacji, albo zawężanie przez obecne władze zakresu swobód obywatelskich (takich na przykład, jak odmowa kolportażu legalnych wydawnictw prasowych przez “Ruch”) mówi się wówczas o Białorusi. Nie chcecie Balcerowicza? – No to spójrzcie na Białoruś! Za mało wam swobody? – No to spójrzcie na Białoruś!
Zwrotem-aksjomatem jest natomiast automatyczne łączenie pojęć takich, jak: reformy, transformacja, Unia Europejska, wreszcie nawet “interes państwa” z Unią Wolności, jej liderem i jej polityką. Bez nich czeka nas potop. Na tym tle, nawiasem mówiąc, ogromnym zdziwieniem dla szermujących tymi zwrotami-aksjomatami musiało być w ostatnich dniach to, że po ustąpieniu unitów z rządu giełda nie runęła na mordę, a złotówka drgnęła tylko o parę groszy, mniej niż wówczas, kiedy prof. Balcerowicz zasiadał w rządzie i firmował ten interes. A przecież słyszeliśmy nieraz, że jest on jedynym gwarantem zarówno naszej gospodarki, jak i naszej waluty i bez niego będziemy Białorusią.
Zwroty-aksjomaty powtarzane w kółko osiągają swój efekt. Niedawno pewna urocza pani, gdy rozmowa zeszła na ten temat, powiedziała mi z pełnym przekonaniem, że odkąd pojawił się Balcerowicz, stała się Europejką. Zrobiło mi się jej szczerze żal, co do mnie bowiem, to Europejczyków spotykałem nawet w czasach PRL-u, a podobno byli tacy nawet na Kołymie. Ale chyba wtedy europejskość znaczyła coś innego niż McDonald’s…
Licz się pan ze słowami. Bez tego naprawdę nie dojdziemy do ładu, gdzie jesteśmy i o co nam chodzi.
KTT

Wydanie: 2000, 24/2000

Kategorie: Felietony

Napisz komentarz

Odpowiedz na treść artykułu lub innych komentarzy